Wypiekanie stabilizacji - tak najkrócej można streścić życiowe credo tej sympatycznej lublinianki.
- Mieliśmy rodzinę w "erefenie”. Moja ciotka, która była zamężna ze Ślązakiem, wyjechała do Bawarii w ramach łączenia rodzin, wyjeżdżaliśmy do niej. Na stałe wyjechałam w 1978 r., miałam 22 lata. Niemcy mnie zachwyciły. Czystość, bogactwo, porządek, pewność bytu, świetne zarobki.
Miałam świetną pracę - wspomina.
Tu należy się wyjaśnienie, że kształcenie pracowników gastronomii i hotelarstwa w Niemczech (także w Anglii i Francji) odbywa się praktycznie, a ranga kwalifikacji zależy od renomy hotelu. Pieczątka arystokratycznej sieci hoteli (do takich należy Koegler) na zaświadczeniu jest przepustką do kariery. Ale szkoła jest ciężka, np. ścielenie łóżka nie toleruje milimetra nierówności, serwowanie potraw jest sztuką. Nasza rozmówczyni miała do opanowania także wiedzę winiarską, bo w tym gospodarstwie produkowano wina.
- Trzeba było obsługiwać degustacje. Kilkadziesiąt osób w piwnicy, szkła, drobne przekąski wcześniej przygotowane. Podczas ich pobytu na dole piorunem szykowałam stoły w restauracji, gdzie potem odbywała się właściwa część przyjęcia. I do tego hotelik, obiady, i śniadania także dla obsługi, które jadaliśmy razem z właścicielami przy wielkim kuchennym stole. Lubiłam je. Obgadywało się dzień, plotkowało, śmiało. I tak zleciało 10 lat najlepszej szkoły, jaką mogłam skończyć.
Jedna pani drugiej pani
- Na spacerach z dzieckiem w parku, na sąsiedzkich spotkaniach zwyczajnie gadało się o prowadzeniu domu, gotowaniu, pieczeniu, bo Niemki są praktyczne i uwielbiają dom. Co dobre, co z czym, czego nie wolno - tysiące reguł, przepisów i zakazów. Przepisy sprawdzało się wprost z talerza.
Córeczka pani Bogusi dorosła do szkoły. Mama postanowiła, że będzie to szkoła polska - i wróciła do Lublina, żeby tu piec torty.
Polskie ciasto z niemieckim rygorem
Udało się wynająć lokal 3 minuty drogi od mieszkania.
Z pierwszej wycieczki po mieście wiadomo było, że Lublin nie ma dobrego ciasta, nie mówiąc o luksusowym. Najpierw sama była ciastkarzem, kierownikiem i księgową. Potem znalazła koleżankę do prowadzenie księgowości. Potem księgowa nauczyła się piec. Znalazła się jeszcze jedna pani...
Babka szwarcwaldzka - cztery czekolady do ciasta.
Torcik Mignon - francuskie ciasto z 1,5 kg cytryn i 3,5 kostkami masła.
Tort serowy.
Tort grylażowy...
Kto pierwszy raz się tu zjawia, nie wierzy, że takie słodycze są.
- Jesteśmy we trzy - mówi właścicielka. - Łatwo nie było, bo promocja polegała na tym, że jedna pani kupiła, drugiej powiedziała. Ale po sześciu latach klienci są. I zawsze wracają. Warunek: rzetelność, perfekcja, pracowitość, wręcz oddanie pracy - tego nauczyłam się u Niemców. I punktualności. To ja mogę czekać na klientów, oni muszą mieć tort na czas.
Mniam!
- Nawet sobie nie wyobrażamy, jakiej chemii używa się w wypiekach! Dostaję oferty przemysłu, od których włosy mi stają na głowie - śmieje się nasza rozmówczyni. - A ja trzymam reżim.
Pytamy właścicielkę, jak się wychodzi na cieście.
- Nie zarabiam kokosów. Ale lubię to, co robię - to najważniejsze. Wystarcza na utrzymanie firmy, na utrzymanie moje i córki. Nie narzekam. Marzę o tym, żeby mieć malutką kawiarenkę. Na kilka stolików, przy których siedzieliby goście i zajadaliby moje pyszne ciasta do kawy i herbaty. Które też umiem robić.