Coś dla wielbicieli męskich pojedynków aktorskich. Joaquin Phoenix kontra Philip Seymour Hoffman.
Ale jakość aktorstwa brata nieżyjącego Rivera Phoenixa, który wciela się w postać Freddiego Quella i Philipa Seymour Hoffmana w roli mistrza i wizjonera Lancastera Dodda sprawia, że się przestaje grymasić.
Recenzenci wróżą, że Phoenix dostanie Oscara za rolę marynarza Freddiego, który po II wojnie nie może sobie znaleźć miejsca na świecie. Nadpobudliwy i sporo pijący Quell wikła się w relacje z ni to twórcą pseudonaukowej sekty ni to hochsztaplerem organizującym seanse w czasie których wysyła majętne damulki w podróż ku ich poprzednim wcieleniom.
Film zbudowany na prostej opozycji obu panów diametralnie różnych od poziomu fizyczności po los.
Hoffman, znany z rewelacyjnych ról choćby w biografii Trumana Capote czy rodzinnym kryminale "Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz” – jowialny, szpakowaty pan z brzuszkiem, dużą rodziną i pozycją. Phoenix, mroczny, przygarbiony, z zimnym grymasem i szaleństwem w oczach. Bez przyszłości i z przeszłością.
Ale łatwo przewidzieć, że jak już widz dobrnie do końca, to zostaje z przekonaniem, że był wodzony za nos niczym damulki wizjonera. Panowie są bardzo do siebie podobni.
Kto się na film wybierze i będzie lekko zdziwiony rozbieranymi imprezami w domach amerykańskich damulek z lat 50. ubiegłego wieku odsyłam choćby do książki T.C. Boyle "W kręgu Kinseya”. Tam o rozbieranych imprezach organizowanych w celach naukowych sporo. A to czasy niemal bliźniacze.