Nie ma litości dla bohaterów, nie ma litości dla widzów. Po seansie publiczność siedzi wbita w fotele, ponura. I jeszcze ten mróz…
Bardzo silna medialna promocja jakoś nie pasuje do najnowszego filmu twórcy "Wesela” i "Domu złego”. I może zgubić szukającego rozrywki kinomana. Powielana na fotosach uśmiechnięta Róża (niesamowita Agata Kulesza) w objęciach Tadeusza (świetny Marcin Dorociński) to senna ułuda zakochanego mężczyzny. Błysk słońca, które na filmowym niebie się nigdy nie pojawia. A jeśli już pojawia się ciepłe mignięcie, to by dotkliwiej poczuć okrutne smagnięcie losu.
Reżyser zabiera nas na Mazury tuż po II wojnie światowej. I w historyczno-społeczny kontekst wpisuje tragiczną miłość głównych bohaterów – Mazurki, wdowy po Niemcu i Polaka, wdowca. Miłość niemożliwą, absurdalną w kontekście czasu i miejsca w jakim ci ludzie żyją.
Ich uczucie jest abstraktem, bo koszmar powojennej przemocy i koszmar wojennych doświadczeń przeczy uczuciom.
Oglądamy tak lubiany przez Smarzowskiego brudno-zgniły świat, w którym nic dobrego się nie wydarza. Tu sceny gwałtów i mordów, sceny z więzienia i egzekucji to nie groteskowe szaleństwo jak w "Bękartach wojny”. Tu każda rana i każda śmierć jest fizyczna.
Widzowie siedzą skamieniali czekając na kolejny koszmar. W końcu szmerem współczucia reagują na zabite zwierze. Bo tu nawet pies ma swoją kaleką historię. I swoim losem udowadnia, że raz się przez pole minowe da przebiec. Ale tylko raz.
Recenzenci bardzo chwalą "Różę”, kto lubi "Wesele” i ceni "Dom zły” doceni i ten film. Agata Kulesza i Marcin Dorociński dopiszą sobie do CV niezwykłe kreacje. A reżyser do filmografii kolejny poruszający tytuł.
A zwykły Kowalski dostaje się w metafizyczne kleszcze, które go będą trzymać długo po wyjściu z kina. Zwłaszcza, że wracając do domu lodowatymi ulicami może się za rogiem spodziewać widoku postaci pastora w czarnym kapeluszu…