Hollywood wgryza się w żywe trupy, a efekt mamy na ekranach kin. Mało tu horroru (to raczej dreszczowiec science fiction bliskiego zasięgu), dużo akcji i scenariuszowych naiwności.
Najpierw atuty "World War Z”. Świetnie wypada atak zombi na początku filmu. Duże wrażenie robią sceny zbiorowe. Widok zombiaków forsujących mur otaczający Izrael na długo zostaje w pamięci. "World War Z” nie nudzi, właściwe proporcje scen akcji i tych "spokojnych” są zachowane. Na widzów czeka trochę niespodzianek wywołujących dreszcze. I tyle.
Filmy o żywych trupach – przynajmniej te najlepsze – to tak naprawdę historie o ludziach. O tym jak zachowują się w skrajnych sytuacjach, kiedy walcząc o przetrwanie zachowują człowieczeństwo lub je tracą. To sprawia, że horrory potrafiły wybić się z masy filmów klasy B. W "World War Z” tego nie ma. Nie zobaczymy np. jak reagują ludzie, których dzieci ci małżonkowie w mgnieniu oka zmienili się w żądne krwi bestie.
Naiwności "World War Z” nie sposób zliczyć. Pitt to heros, który po wypadku lotniczym wstaje, otrzepuje się i idzie dalej ratować świat. W dodatku samolot rozbija się tak żeby bohater miał blisko do kluczowego dla rozwoju akcji laboratorium.
Choć ginie prezydent USA, ONZ chroni się na lotniskowcu, dyktator Korei Północnej wybija zęby wszystkim obywatelom żeby nie mogli się kąsać, na Bliskim Wschodzie wybucha bomba atomowa to pod koniec filmu okazuje się, że telewizje działają bez problemu. W "World War Z” zdarzają się momenty niezamierzenie śmieszne. Tak jest np. w laboratorium.
Generalnie film Forstera to cukierkowa wizja świata na krawędzi. Jeśli ktoś ma ochotę na więcej to powinien sięgnąć po świetny książkowy pierwowzór filmu lub obejrzeć klasyczną "Noc żywych trupów” Georgea Romero lub "28 dni później” Danny'ego Boyla.