To nie jest film dla feministek. Główna bohaterka składa się z cycków i seksu. I nie musi z niczego więcej. Panowie na ekranie (i widowni) – zachwyceni.
Jednak zamiast lekkiej piankowej konfrontacji świata „Księcia” ze światem „Aktoreczki” oglądamy próbę przeanalizowania kondycji psychicznej bohaterów. I emocji, jakie rządzą aktualnymi gwiazdami, gasnącymi gwiazdami i osobami grzejącymi się w ich blasku.
Kto liczy na kinowy relaks może się rozczarować. Z drugiej strony widzowie czekający na głęboką prawdę o mrokach sławy – będą czuli niedosyt. Ale to może kwestia materiału literackiego jaki stał się kanwą scenariusza.
„Mój tydzień z Marilyn” to ekranizacja książki Colina Clarka „Książę i aktoreczka i ja” w której opisuje on prace na planie filmu w który grała Marilyn. To absolutnie jego osobiste i bardzo prywatne wspomnienia i może dlatego ma się wrażenie, że gdyby nie 24-letni trzeci asystent reżysera – krucho by było z całym filmem i jego produkcją. Ale biorąc pod uwagę magię Monroe trudno się dziwić.
Magii swojej bohaterki uległa też Michelle Williams. Już dostała statuetkę Złotego Globu za swoją kreację i jest nominowana do Oscara w kategorii Najlepsza Aktorka. W ogóle aktorsko film jest wart uwagi: Kenneth Branagh, Eddie Redmayne, Emma Watson, Judi Dench, Julia Ormond.
Sądząc po recenzjach (fachowcy i internauci chwalą) i raczej zadowolonych minach widzów – przygody Amerykanki w Londynie można zobaczyć. Mnie na kolana nie rzuciło. Ale moja recepcja może być wadliwa, bo „Mój tydzień z Marilyn” widziałam dwa dni po „Róży” Wojciecha Samrzowskiego. Kto widział, zrozumie.
(agdy)