GTA dla wielu producentów jest niedoścignionym wzorem. Niestety: jej pierwszy, polski klon o nazwie District Wars nie może jej podskoczyć nawet do pięt.
Szukając razem z nim sprawiedliwości zwiedzimy miasto New Halley; posyłając w czasie wycieczki setki wrogów na tamten świat. Powalczymy z gangsterami, dilerami, policją i starymi kumplami, którzy nas zdradzili.
Miastem rządzą trzy gangi – Ostrza, Los Muertos (Martwi) i Żmije. W grze zaimplementowany został system szacunku. Możemy zdobyć od 1 do maksymalnie 5 gwiazdek. Punkty zbieramy podnosząc broń i pieniądze z zabitych przeciwników.
I to by był…o na tyle, jeżeli chodzi o jakieś pozytywne strony District Wars.
Gra od pierwszych chwil razi straszną grafiką. Przeciwnicy poruszają się jak worki z piaskiem; animacja jest żałosna. Walka bardziej przypomina strzelanie do ruchomych tarcz niż żywego przeciwnika. Tym bardziej, że wróg nie wykorzystuje żadnych osłon, stoi jak kłoda, a my posyłamy mu kulkę z 200 metrów bez większych problemów.
Dawno nie widziałem gry, gdzie nie ma w jakikolwiek sposób interaktywnego otoczenia. Kule nie zostawiają żadnych śladów, kosz na śmieci jest z tytanu; nawet zadrapac go nie możemy. Kiedy strzelimy w samochód nie pozostanie nawet ryska. Nie mówiąc już o tym, że szyba nadal będzie lśnić.
Za całą oprawę graficzną odpowiedzialny jest nieznany nikomu engine Waterfall. Na drugi raz jak zobaczycie, że jest on wykorzystywany w jakiejś grze odłóżcie pudełko z powrotem na półkę.
Aktorzy, którzy podkładali głosy mieli bardzo ciężkie dni. Brzmią nienaturalnie i sztucznie. Oprawa dźwiękowa przypomina tanie gangsterskie filmy klasy C. Arsenał jest skandalicznie mały.
Owszem, porównanie budżetowej gry, która z założenia ma trafić do wyprzedażowych koszy w marketach do GTA mija się trochę z celem. Na GTA wydano dziesiątki miliony dolarów, a pracowały przy nim setki ludzi.
District Wars siłą rzeczy musiał być gorszy. Jednak lista wad, braków i niedoróbek jest znacznie gorsza, niż można by się było spodziewać. A kosztuje prawie 30 zł.