Rozmowa z Małgorzatą Tusk, żoną premiera Donalda Tuska
– Moi rodzice pochodzą z powiatu kieleckiego. Tata pochodził z Dębna koło Nowej Słupi, mama z okolic Samsonowa. Rodzice poznali się w Bodzentynie, gdzie tata był nauczycielem w gimnazjum, a mama pracowała w przedszkolu. Jeszcze przed moim urodzeniem tata zdecydował, że przeprowadza się do Gdyni, bo tam właśnie powstała Wyższa Szkoła Marynarki Wojennej, do której się dostał. Przez całe dzieciństwo przyjeżdżałam do dziadków do Dębna. Tam na cmentarzu leży mój dziadek, babcia mieszka na ulicy 1 Maja w Kielcach. Ma 98 lat. Drudzy dziadkowie są pochowani w Tumlinie. Tu są moje korzenie, korzenie moich rodziców. Ja jestem emigrantką, mieszkam w Trójmieście, ale stąd pochodzę.
• Pani zaangażowanie w działalność charytatywną jest powszechnie znane. A czym oprócz tego zajmuje się żona premiera?
– Towarzyszę mężowi podczas uroczystości czy spotkań, które wymagają, by premier przebywał na nich z żoną. Ale poza tym prowadzę normalne życie. Gotuję domowe obiady dla dzieci i męża, syn przyprowadza mi wnuka na noc. Zajmowanie się nim jest prawdziwą przyjemnością, choć czasem nieco męczącą... Mam normalne, zwykłe życie.
• Trudno być żoną szefa rządu?
– To praca jak każda inna, tylko, że w bardziej odpowiedzialna i wymaga zaangażowania rodziny. Ale podobnych etatów i stanowisk jest w Polsce bardzo dużo.
• Pani mąż jest na świeczniku. Znajduje się pod obstrzałem mediów, często staje się też obiektem politycznych ataków. Jak pani, jako żona, odbiera tego typu sytuacje. Jak pani reaguje, co czuje?
– To czasami trudne, ale przechodzę nad tym do porządku dziennego. Nie jestem osobą, która zajmuje się rozpamiętywaniem ran czy szukaniem wrogów. Uważam, że należy o tym jak najszybciej zapominać.
• Wiem skądinąd, że uwielbia pani podróżować. Jakie najdalsze zakątki świata pani dotychczas zwiedziła?
– Lubię podróżować jak każdy. Podróże mają to do siebie, że są wielką przyjemnością, ale z drugiej strony są też bardzo męczące. Lubię wracać do domu. Wtedy jestem szczęśliwa, że trudności, które mnie w podróży spotykają, kończą się. To dotyczy eskapad na odległe krańce świata, jak również podróży w te bliższe rejony, na przykład góry. Gdy schodzę z Zawratu i jestem wykończona, cieszę się, że dochodzę do Zakopanego. Warto coś z siebie dać i znaleźć się w ekstremalnych czy dziwnych sytuacjach, żeby potem odczuwać wielką ulgę i przyjemność powrotu do domu.
• Znalazła się pani kiedyś w ekstremalnej sytuacji podczas którejś ze swoich podróży?
– Boję się lotów samolotem. Leciałam kiedyś małym samolotem w Meksyku w czasie burzy. Obok mnie siedzieli misjonarze, którzy cały czas się modlili, w związku z tym modliłam się jeszcze bardziej, bo wydawało mi się to czymś strasznym. Ekstremalne sytuacje możne jednak spotkać nie tylko będąc gdzieś w egzotycznym kraju, ale i na ulicy. Dla mnie ekstremalną sytuacją jest jak wchodzę na 9 piętro wieżowca w Gdyni, gdzie mieszka moja mama, i patrzę w dół. Wtedy się potwornie boję.