We wtorek o godzinie 22.05 amerykańskiego czasu centralnego, Stany Zjednoczone poznały nazwisko swego 44. prezydenta.
W tym momencie liczba głosów niezbędnych do uzyskanie większości w Zgromadzeniu Elektorów wyłanianych w poszczególnych stanach, a wybierających następnie głowę państwa, przekroczyła graniczną wartość - 270, sięgając 297. W Parku Granta w centrum Chicago, gdzie w towarzystwie kilkudziesięciotysięcznego tłumu na wynik oczekiwał demokratyczny kandydat, wybuchła euforia i ekstaza, a w niebo uderzyła potężna deklaracja: "Yes, he did! Yes, he did! Yes, he did!” . On to zrobił.
Stojąca w tłumie telewizyjna megagwiazda Oprah Winfrey płakała ze szczęścia. To ona w swoim talk show kilkanaście miesięcy temu powiedziała Ameryce, że ma wybrać Baracka Obamę. Wzburzyło to wielu, bo nigdy przedtem telewizja nie została użyta do tak masowego i jednoznacznego komunikatu elekcyjnego.
Łzy napływały do oczu Davida Axelroda, politycznego managera kampanii Baracka Obamy, tak jak on chicagijczyka z krwi i kości, znanego dziennikarza "Chicago Tridune”, który w pewnym momencie postanowił nie tylko politykę opisywać, ale także kreować, jako strateg-lobbysta.
Ona, urodzona w 1954 roku w biednej murzyńskiej rodzinie w mieścinie Kościuszko w stanie Mississippi, on w 1995 roku w żydowskiej Lower East Side na Manhattanie, w rodzinie psychoanalityka i lewicującej dziennikarki, w ogromnej mierze wykreowali Baracka Obamę na prezydenta.
Gdy piszę te słowa wynik elektorskiego meczu Obama - McCain wynosi 338:158. Grubo powyżej oczekiwań. Jeszcze w poniedziałek, spodziewano się zaciętej walki do końca, w której - jak zwykle - miały decydować stany "huśtawkowe”: Ohio, Pensylwania i Floryda, idąca raz za demokratami, raz za republikanami. Kiedy we wtorek, krótko po godz. 21. Obama zdobył Pensylwanię, a zaraz potem Ohio, w Parku Granta wybuchł entuzjazm nie pozwalający, abym od razu usłyszał sygnał mojej komórki.
Usłyszałem głos profesora Mieczysław Szporera, politologa z Maryland University: No to... posprzątane!.
Górale - i Polonia generalnie - nie tego kandydata obstawiali. To McCain walczył na wojnie, był torturowany w niewoli, nosi rany na swym ciele. To on wprowadzał Polskę do NATO i od lat domagał się zniesienia Polakom wiz do USA, a jego biografia jest wzorem etosu, przejrzystości i stałości. Sukces, doświadczenie i przewidywalność zawsze podobały się Polonii. Jedynym felerem McCaina było nawet nie to, że jest republikaninem, ale to, że jest z tej samej partii, co znienawidzony Bush. Ten feler Polonia była skłonna wybaczyć. Podobnie zresztą jak większość żydowskich i rosyjskich elektoratów w USA. Ale to było o wiele, o wiele za mało.
Aaron Shiffman z żydowskiego Borough Park na Brooklynie komentował smętnie: To klasyczna sytuacja "no win” . Nie do wygrania. Niby wszystkie atuty personalne za tobą, ale układ nie do przełamania.
John McCain zachował klasę do końca. Gratulując Obamie i wyrażając przekonanie, że będzie wielkim przywódcą wspólnej Ameryki. Republikanin dziękował też wszystkim tym, którzy go popierali, ale zapewniał, że to nie oni przegrali, a on osobiście i to tylko i wyłącznie jego wina.
Barack Hussein Obama otrzymał od Ameryki niewyobrażalny kredyt zaufania. Ludzie uwierzyli jego słowom i wizerunkowi, które okazały się bardziej ożywiające wyobraźnię i nadzieję niż biografia, życiowe doświadczenie i konkretne osiągnięcia. Amerykanie "kupili” jego "Religię Zmiany”. Mają dość tego, w co Stany Zjednoczone wmanewrował George W. Bush i jego ekipa. Muszą wierzyć, że będzie inaczej, bo trudno, by było gorzej. Dlatego nie przeszkadza im kolor skóry nowo wybranego prezydenta, fakt, że poza Ameryką był tylko w Indonezji, gdzie się wychowywał, jako dzieciak i niedawno u rodziny w Kenii.
- Obamę czeka wyzwanie sprostania wielkiemu marzeniu, jakie roztoczył przed Ameryką. Jeżeli nie uda się mu zbliżyć do jego zaspokojenia w stopniu akceptowalnym dla większości już tylko własnego elektoratu, a nie całego narodu, przegra z kretesem. Klęska zaś będzie większa niż dzisiejszy sukces - mówi Mark Brown, członek półtoramilionowej armii woluntariuszy 44. prezydenta-elekta.
Stany Zjednoczone budzą się dziś podzielone, jak mało kiedy w swej historii. Jeżeli Barack Obama w swym powyborczym przemówieniu zapewnia, że z większą uwagą będzie słuchał ludzi rozczarowanych jego wyborem niż swoich entuzjastów, to chyba są to najważniejsze słowa, jakie padły w Parku Granta podczas minionej nocy.
Waldemar Piasecki, Chicago