Ważą się losy strajku w PKS "Wschód”. Jutro poznamy wyniki referendum w tej sprawie. Związkowcy domagają się podwyżek. Dyrekcja twierdzi, ze spełnienie żądań będzie oznaczać upadek firmy.
Na takie podwyżki potrzeba ok. 2 mln zł rocznie. Takich pieniędzy PKS nie ma. Kilka godzin strajku to straty rzędu 20 – 30 tys. zł. W ewentualnym proteście może uczestniczyć nawet 30 proc. załogi. To oznacza paraliż przedsiębiorstwa.
Związki zawodowe zapewniają, że nie chcą zaszkodzić firmie. Nie domagają się też nieuzasadnionych podwyżek.
– Chcemy rekompensaty z tytułu utraconych przywilejów – mówi Dariusz Kukier, negocjujący z PKS po stronie związkowej. – Kiedy przestał obowiązywać układ zbiorowy straciliśmy np. nagrody jubileuszowe, odprawy, czy innego rodzaju dodatki. To nie są bezpodstawne roszczenia, dlatego weszliśmy z dyrekcją w spór zbiorowy.
Związki obawiają się, że stracą na nowym regulaminie wynagradzania. Zdaniem dyrekcji, kompromis jest konieczny, bo sytuacja PKS pogarsza się z miesiąca na miesiąc.
– Od września ubiegłego roku notujemy o 30 proc. mniejsze przychody – mówi Królikowska. – Sprzedajemy mniej biletów szkolnych. Coraz więcej ludzi korzysta z prywatnych samochodów lub busów. Sytuacja naszej firmy jest tragiczna.
PKS "Wschód” zatrudnia 730 osób w całym regionie. Większość ma za sobą ponad 25 lat pracy. jeśli sytuacja w firmie się nie poprawi, zasilą szeregi bezrobotnych.
– Związkowcy chyba zatrzymali się w latach 80. – dodaje Królikowska. – Widzą co się dzieje, a jednocześnie nie chcą oszczędzać. Planowaliśmy np. pozbyć się zbędnych nieruchomości. Byłoby z tego ok. 5 mln zł zysku. Tymczasem związki za żadną cenę nie chcą zgodzić się na sprzedaż.
Protestujący spotkali się dziś z dyrekcją spółki. Wiążące ustalenia nie zapadły, ale jest szansa na uniknięcie strajku.
– Zaproponowano nam powrót do rozmów nad regulaminem wynagradzania – mówi Kukier. – Jest dobra wola. Możliwe, że w poniedziałek siądziemy do stołu.
Na razie związkowcy czekają na wyniki referendum. Będą znane jutro po południu.