Rozmowa z Mirosławem Piepką i Michałem Pruskim, autorami scenariusza do filmu "Czarny czwartek– Janek Wiśniewski padł”.
Mirosław Piepka: Na początku zdecydowaliśmy się nakręcić dokument z odtworzeniem kilku scen. Spotkaliśmy się z reżyserem Antonim Krauze i on wyraził chęć nakręcenia tych ujęć. Później jednak padły sugestie, byśmy się zastanowili nad fabułą. Najtrudniejsze było znalezienie motywu przewodniego. Zaczęliśmy analizować listę ofiar i to byli zwykle bardzo młodzi ludzie. Była też rodzina Drywów z trójką dzieci i wtedy narodził się pomysł, by ich odnaleźć i z ich historii uczynić główny wątek.
• W filmie są drastyczne sceny?
Mirosław Piepka: Są takie sceny, jakie w polskim kinie dotychczas nie występowały. Ale wszystko w nim jest prawdą. Nie ma w nim nawet dwóch zdań, które nie byłyby udokumentowane. Ten film powstał na bazie autentycznych wydarzeń w Gdyni w grudniu 1970 roku.
Michał Pruski: Historia filmowej rodziny oparty jest na relacjach tych ludzi, nie ma tu miejsca na fabularyzację. A sceny na ulicach są opisem historii.
• Panowie byli świadkami tych wydarzeń?
Michał Pruski: Mirek miał wtedy 17 lat i pojechał do Gdańska, gdzie był świadkiem rozgrywającego się na ulicach dramatu. Ja w grudniu 1970 roku miałem 16 lat i chodziłem do liceum. 17 grudnia pojechałem do Gdyni ze zwykłej ciekawości. W tym dość młodym wieku zobaczyliśmy obrazy, których nie da się zapomnieć. Ludzie byli katowani, mordowani przez milicję. Ta trauma tkwiła w naszej podświadomości. Dlatego zrobiliśmy film o tym, jak to było naprawdę. Zależało nam na tym, by opowiedzieć o Grudniu ‘70. Tym bardziej, że w podręcznikach historii na temat tych wydarzeń w Gdyni jest zaledwie kilka zdań. Chcieliśmy pokazać tę historię jako prawdę odartą ze wszystkich artystycznych zamysłów.
Mirosław Piepka: Podczas zbierania dokumentacji do filmu, doszliśmy do wniosku, że Grudzień był początkiem końca komunizmu. Gdyby go nie było, to Sierpień ‘80 skończyłby się inaczej niż się skończył.
Mirosław Piepka: Stanęliśmy przed dylematem, czy włączyć do filmu wątek rodziny, której syn został zabity 17 grudnia i którego nie mogli znaleźć. Okazało się, że został pochowany jako N.N. na cmentarzu w Gdańsku. Gdy go odnaleźli, z trudem pozwolono im przenieść ciało na cmentarz w Gdyni, ale nie wolno im było otwierać trumny. Nie mieli więc do końca pewności, czy tam spoczywa ich syn. W 1971 roku ojciec chłopca nie wytrzymał i ze szwagrem nocą rozkopali grób. Przekonali się, że leży w nim ich syn i nawet w kieszeni marynarki miał szkolną legitymację. Nieprawdopodobne jest by nikt jej wcześniej nie znalazł.
Michał Pruski: Przy zbieraniu materiałów do filmu odnaleźliśmy jego matkę. Wpuszczono nas do niej, ale z zastrzeżeniem że nasza wizyta może spowodować poważne konsekwencje. Przed nami siedziała staruszka. Kiedy powiedzieliśmy jej, o co chodzi, zaczęła drżeć i cała we łzach powiedziała, że nie jest w stanie o tym rozmawiać. Wyszliśmy. To był jeden z momentów, że ścisnęło nas za gardło.
• Takich momentów było więcej?
Michał Pruski: W filmie zobaczycie wzruszającą historię 16-letniego Wiesława Kasprzyckiego, który przypadkiem znalazł się w miejscu wydarzeń. Szedł do matki, która pracowała w szpitalu. Został zatrzymany przez ZOMO, wylegitymowany. Kiedy wydawało się, że puszczą go wolno, został uderzony pałką w tył głowy. W Prezydium Miejskiej Rady Narodowej katowano go 8 godzin. Kiedy przyjechała karetka po innego pacjenta, lekarz rozpoznał w nim syna pielęgniarki ze szpitala, w którym pracował. Wyrwał go niemalże ze stosu ciał. Kiedy zomowcy zorientowali się, że dowód ich działań im się wymyka, ruszyli w pogoń za karetką pogotowia. Jednak chłopaka nie dostali. Był w stanie agonalnym, ale wyszedł z tego. Próbowaliśmy z nim rozmawiać, ale gdy dochodziło do momentu katowania w prezydium, nie był w stanie tego opowiadać i szedł płakać do drugiego pokoju. Wiele osób nadal żyje w tamtym dramacie i w tamtej traumie.
Udostępnij na Facebook
\