Rozmowa z Januszem W. *, kierowcą z Lublina, który wpadł na prowadzeniu po alkoholu
• Warto było pić i jechać?
– Daj pan spokój, to była moja największa głupota w życiu.
• Jak to było?
– Przyszli koledzy, siedzieliśmy w garażu. Zaczęliśmy od piwka, potem wódka. Na koniec wspaniałomyślnie stwierdziłem, że odwiozę ich do domu – na drugi koniec miasta. Dojechałem pod sam blok i wtedy pojawił się radiowóz.
• Ile miał pan promili?
– Ponad dwa. Sporo, ale dobrze się czułem.
• A wcześniej zdarzyło się już panu jeździć po pijaku?
– Tak i to nie raz. Zawsze myślałem, że się uda...
• Co było dalej?
– Zabrali mnie na izbę zatrzymań przy ul. Północnej w Lublinie, tam trzeźwiałem. A potem to już sąd.
• Ile pan dostał?
– Dwa lata bez prawa jazdy i 800 zł grzywny. Jak po wyroku uświadomiłem sobie, że przez dwa lata mam się tłuc autobusami albo chodzić na piechotę, to świat mi się zawalił.
• Ale wiele osób jeździ MPK...
– Ale ja całe życie jeździłem swoim samochodem! Nie wiedziałem nawet, jak się bilet w autobusie kasuje. Kombinowałem, że może będę mógł jeździć skuterem albo rowerem, ale miałem zakaz prowadzenia wszystkich pojazdów, nawet furmanką nie mógłbym powozić.
• A co na to rodzina, znajomi?
– Ojciec przez miesiąc się do mnie nie odzywał. Najgorzej, że musiałem ukrywać wyrok przed klientami (pan Janusz ma warsztat samochodowy – red.). Kto zaufa człowiekowi, który ma napaskudzone w papierach?
• Wypije pan ze mną piwo?
– Chętnie, ale wracam do domu taksówką. I każdemu to powtarzam: Nie ryzykuj, bo nie warto. Dobrze, że sam dla siebie jestem pracodawcą, inaczej o pracy mógłbym zapomnieć.
* Na prośbę rozmówcy zmieniliśmy jego dane