Rozmowa z Johnem Benettem, uczniem Szkoły Pilotów im. Marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza w Świdniku
- Do Świdnika przyjechałem jesienią 1938 roku, jeszcze przed oficjalnym otwarciem szkoły. Miałem 18 lat i razem z 30 innymi młodymi ludźmi zostałem skierowany na 3-miesięczny kurs pilota sportowego. Spaliśmy dokładnie w tym hangarze, w którym teraz jesteśmy, rano rozmrażaliśmy lód z miednic, żeby się umyć. Wokół nie było nic - tylko pola i lasy.
• Co pan robił po wybuchu wojny?
- W 1940 roku zdecydowałem się uciec z Polski.
Po 3 miesiącach dotarłem do Francji. Tam otrzymałem mundur pilota. Potem dostałem się do Anglii i latałem m.in. na spitfire'ach. Po wojnie zostałem w Anglii. Ożeniłem się, urodziła się nam córka. Zmieniłem nazwisko z Jana Księżczyka na Johna Benetta, bo Anglicy mieli potworny problem z wymówieniem "Księżczyk”.
• Kiedy pan wrócił do Polski?
- 20 lat temu zmarła moja żona i zacząłem pojawiać się w rodzinnych stronach, czyli w Piotrkowie Trybunalskim. Tam poznałem swoją drugą żonę, urodziła się Andżela, która ma dziś 15 lat i chce zostać pilotem. Na dobre osiadłem w Polsce 4 lata temu.
• Czy odwiedził pan Świdniku po powrocie do kraju?
- Skąd! Jestem tu pierwszy raz od 1938 roku. I co widzę? Ten sam hangar, te same pola naokoło. Miała być szkoła pilotów, a wciąż jej nie ma. Więc tak naprawdę nic się przez te lata nie zmieniło.