(J. Mir
Czuliśmy się jak na planie filmu grozy. Zastanawialiśmy, czy zakończenie będzie szczęśliwe czy nie. Wierzyliśmy, że Jasio się odnajdzie - mówi Maciej Łoś, uczestnik dramatycznej ekspedycji na Elbrus
- Nie ustrzegliśmy się błędów. Nie zarejestrowaliśmy wyprawy, co opóźniło rozpoczęcie poszukiwań o jeden dzień. Za krótka była też aklimatyzacja - wyjaśnia M. Łoś.
W wyprawie na Kaukaz brało udział dziewięciu turystów (w tym cztery kobiety) z Lublina i Warszawy. Wejście na szczyt (5,6 tys. metrów n.p.m.) rozpoczęli w ubiegły poniedziałek z obozu ma wysokości 4,5-4,6 tys. metrów.
- Była piękna pogoda. Wszystko wydawało się proste, podążaliśmy w prawie 50-osobowej kolumnie turystów. Na wejście zdecydowało się sześcioro osób z naszej grupy - relacjonuje Łoś. - Szliśmy w parach. Jaś z Pawłem Miturą na końcu grupy.
Ok. 13 pierwsza dwójka weszła na szczyt. Byli w niej Łoś i Paweł Paź. - 15 minut później podczas schodzenia mijałem Jasia. Wyglądał dobrze. Nie przypuszczałem, że kolejne spotkanie nastąpi dopiero po sześciu dniach.
Kilkanaście minut później pogoda na Elbrusie popsuła się. We mgle Mitura i Burczak rozdzielili się. Mitura przekonany, że Burczak zawrócił, sam wszedł na szczyt, a później zaczął schodzić do obozu. Zabłądził. Odnalazł się dopiero następnego dnia.
A co się stało z Burczakiem? - Jasio przy schodzeniu poślizgnął się na śniegu, upadł i stracił orientację. Zaczął obchodzić górę nie z tej strony, z której przyszliśmy - wyjaśnia Łoś.
Burczak znalazł się na północno-zachodnim zboczu Elbrusu. - Najgroźniej było, kiedy w nocy wpadłem w około 20-metrową szczelinę i zawisłem na jednej z jej ścian. Przez pół godziny zastanawiałem się co robić dalej - opisywał Burczak przed odlotem z Moskwy. Udało mu się dotrzeć do szałasu pasterskiego braci Kasjewów.
Tymczasem rozpoczęły się poszukiwania zaginionego. Do akcji ruszyło ponad 40 ratowników i helikopter. - Normalna akcja trwa trzy doby, nikt nie przeżył dłużej na lodowcach Elbrusu. Wierzyliśmy, że Jaś żyje - mówi Łoś.
Burczak utknął jednak w szałasie. - Gospodarze proponowali mi, że mogą mnie zaprowadzić do doliny, skąd jest jeszcze półtora dnia drogi do najbliższej miejscowości. Byłem jednak zbyt wycieńczony - opisywał.
Na prośbę polskiego konsula akcję ratowniczą przedłużono o cztery dni. - Oczekiwanie było koszmarne - przyznaje Łoś. - Nie dopuszczałem myśli, że Jaś zginął.
W sobotę Burczak zadzwonił do rodziców Łosia w Polsce. Do kolegów dotarł następnego dnia. - To była olbrzymia radość. Po powitaniu dostał od nas wszystkich klapsy za to, że się zgubił - wspomina Łoś.
Burczak był wczoraj nieosiągalny.