Pod koniec lutego obecnego roku spełniła – po części – kolejne sportowe marzenie: wystąpiła na mistrzostwach świata w surfingu. Spełnienie częściowe oznacza występ tylko w pierwszej rundzie prestiżowych zawodów. Nadzieje sięgają znacznie wyżej i dalej – ROZMOWA z Karoliną Marczak, trzykrotną mistrzynią Polski w surfingu
- Dziewczyny z Lublina błyszczącej na morskich czy oceanicznych falach (i to nie rekreacyjnie, a wyczynowo) do oczywistych zjawisk zaliczyć się nie da. Gdzie trzeba szukać początku tej pasji?
– Myśli zadomowiły się gdzieś z tyłu głowy dużo wcześniej, zanim pierwszy raz stanęłam na desce. Kiedy byłam mała obejrzałam popularną bajkę animowaną „Na fali”, o surfujących pingwinach i wyobraźnia zadziałała. Pomysł kiełkował, kiełkował, aż wreszcie pojechaliśmy z rodziną na Hel. Miałam 17 lat. Wtedy pierwszy raz stanęłam na desce, na bardzo małej fali. Na plaży był „surf piknik” z darmowymi zajęciami z instruktorem. Miejsce odstąpił mi Xavier, mój cioteczny brat, na godzinkę. Po tych wakacjach tata zaproponował, żebyśmy polecieli na Fuerteventura, żebym spróbowała sił na oceanie. Tam dało znać moje ego. Przyjeżdżając uznałam, że już wszystko umiem, bo przecież złapałam „aż” jedną falę na Bałtyku. Tymczasem tam szybko doświadczyłam co to znaczy twarda deska, zaliczyłam podtopienie. Takie doświadczenia zdecydowały, że poszłam do szkółki, w której szybko nauczyli mnie podstaw. Dzięki temu po trzech dniach na softboardzie przeszłam na twarda deskę. Tamten wyjazd na Fuerte rozwiał mi pewne wątpliwości i rozszerzył ogólne wyobrażenie o surfingu, które wczesniej czerpałam jedynie z filmów i internetu. Przez bardzo długi czas wiedziałam o surfingu jeszcze nie za dużo, ale z wyjazdu na wyjazd umiałam coraz więcej i wiedziałam coraz więcej.
- Co na przykład?
– Że najważniejsze i najtrudniejsze jest padlowanie, czyli wiosłowanie na desce,
aby dotrzeć na tzw. line-up, a potem żeby złapać falę. Trzeba położyć się na desce i machać rękoma, a później czekać, aż fala nadejdzie. Same ewolucje na desce to efekt końcowy, najprzyjemniejszy, ale często najkrótszy. Tak że cierpliwość również ma wielkie znaczenie. Dziś wiem, że tamto pierwsze surfowanie było jak abecadło, ale już wtedy czułam, że to coś dla mnie. Kilkanaście lekcji i niezłe efekty – jak na debiutantkę – przekuły się na decyzję: surfing wkracza na pierwszy plan sportowych pasji. Przy okazji poznaliśmy z tatą producenta desek, jak się okazało wspaniałego, pomocnego człowieka, który do dziś jest moim sponsorem. W środowisku znany jest jako „JJ”, a jego firma to Polvo Surfboards.
- Rozumiem, że surfing rekreacyjny szybko przerodził się w wyczynowy?
– Błyskawicznie! Problemem była oczywiście odległość od wody. Codzienne pozasportowe obowiązki, czyli szkoła, umożliwiały jedynie rzadkie, spontaniczne wyjazdy np. na weekend, na tzw. prognozę, bo akurat zapowiadano fale na Bałtyku. Przez pierwsze trzy lata od chwili gdy pierwszy raz po leżeniu na desce wstałem, surfing był możliwy tylko mniej więcej dwa-trzy razy w roku, np. przez tydzień w trakcie ferii lub innych przerw w szkole. Mimo to z treningu na trening czułam, że widać postęp, a przy tym czułam pewną lekkość, coraz to nowe ewolucje nie stanowiły jakiejś bariery nie do przejścia. Choć oczywiście musiałam treningi traktować ze stuprocentowym zaangażowaniem, co akurat nie jest przeszkodą, gdy się kocha to co się robi.
- Poważne podejście zaowocowało poważnym sukcesem, czyli mistrzostwem Polski.
– W konkurencji open kobiet. To był 2019 r. Takie osiągnięcie bez wątpienia daje kopa do dalszej pracy i utwierdza w przekonaniu, że to był dobry wybór. Po roku przekonałam się, że o wiele łatwiej jest zdobywać niż bronić tytuł, na podium stanęły rywalki. Co też miało dobre strony, żeby nie popaść w samouwielbienie. Na szczęście szybko wróciłam do strefy medalowej. Dołożyłam dwa kolejne mistrzostwa i srebrny medal w 2022 r. Po ostatnim mistrzostwie, z 2023 r., dostałam powołanie do kadry narodowej na mistrzostwa świata. Startowałam wcześniej w międzynarodowym towarzystwie, jednak taka ranga imprezy dodała dreszczyku.
- Oficjalne reprezentowanie kraju dostarczyło presji?
– Trochę; bardziej radości i – niech to zabrzmi jak chce, dla niektórych za bardzo pompatycznie – dumy z reprezentowania Polski. Ten występ w Puerto Rico wzruszył mnie ogromnie.
Na dodatek podczas oficjalnej defilady wszystkich reprezentacji niosłam polską flagę i cieszyłam się jak dziecko – machałam ile się dało. Szkoda tylko że na fali poszło słabiej...
- Dało się wyciągnąć coś więcej?
– Zawsze się da, trochę zabrakło doświadczenia i cwaniactwa. W przeciwieństwie do Argentynki, przez którą ostatecznie nie awansowałam do kolejnej rundy. Niektórych „zagrywek” można się nauczyć tylko w praktyce. Rywalka to doświadczenie miała i – opisując najbardziej obrazowo – gdy widziała, że mogę ją wyprzedzić, tak zmieniła tor jazdy, że w konsekwencji wyszło na to, że ją „sfaulowałam”. Sędziowie uznali, że była to tzw. interferencja z mojej strony, chociaż przeciwniczka wyskoczyła przede mnie w ostatniej chwili. Takiego zagrania nie spodziewałam się i sędziowie zabrali mi punkty. Ten manewr zapamiętam na zawsze, tak jak i tą cwaną Argentynkę. Musiałam popłynąć w repasażach, ale też lepiej wypadła przeciwniczka. Pogratulowałam po sportowemu, ale w duszy byłam wściekła na siebie.
- Jak radzisz sobie z takimi emocjami?
– Różnie. Raz lepiej, raz gorzej. Łatwo nie jest, ale najczęściej zaczynam od słów mojej mamy: pamiętaj, to tylko sport, nie wszystko zależy od ciebie. Oprócz tego pomaga mi pani Joanna, moja psycholog. Wiem jednak, że taka sportowa złość jest niezbędna do osiągania sukcesów. Bez wewnętrznej presji, ambicji, nie ma wyników.
- Wnioskuję, że masz wielkie wsparcie w rodzicach?
– Ogromne i jestem im megawdzięczna. Poświęcają mi nawet teraz mnóstwo czasu. Tak było i tak jest. I chyba tak będzie. „Zainwestowali” w moje wychowanie, edukację i moją wielką sportowa pasję.
- Uprawiali sport?
– Rekreacyjnie, ale to też ich pasja. Mama Beata to największy kibic w rodzinie, nie tylko mój. Ogląda mecze, przeżywa na gorąco, kiedyś grała w siatkówkę, biegała, jeździła na panczenach. Moje występy najczęściej ogląda w internecie. Tato Tomasz w wolnych chwilach również nie leżał na kanapie: pływał na windsurfingu, jeździł na nartach, żeglował. A od początku mojej przygody z deską jest moim serwismenem. Obydwoje rodzice starają się też być na zawodach.
- I są głównymi sponsorami?
– Jak najbardziej. Rodzice „trochę” wydali na moją pasję.
- Co robią na co dzień?
– Mama przez lata zajmowała się domen i córkami, czyli mną i siostrą. A gdy już miała nas „z głowy”, zaczęła prowadzić szkolny sklepik i jest z pewnością najbardziej lubiana osobą w swojej szkole. Tato prowadzi zakład optyczny.
- „Mama zajmowała się córkami”, czyli Karolina ma siostrę. Starszą? Młodszą?
– Starszą. Ola jest lekarzem. Półżartem, półserio: myślę, że dzięki niej rodzice pozwolili mi tak mocno zaangażować się w sport, trochę kosztem nauki. No bo skoro już jedna córka ma poważny zawód i poważne wykształcenie, to drugą można potraktować trochę bardziej ulgowo, skoro już ma taki kaprys.
- To prawie jak u sióstr Świątek. Młodsza Iga gra jak z nut, a starsza Agata praktykuje stomatologię (zresztą po edukacji w Lublinie). A ciebie nie ciągnęło (nie ciągnie) do tenisa, biorąc pod uwagę wszechstronność i szukanie sportowej drogi w różnych miejscach?
– Myślałam o tenisie, nawet niedawno, ale wiadomo – teraz to w grę może wchodzić tylko rekreacja. Na i tato już dawno powiedział – też półżartem, półserio, że „inwestycja” poszła za daleko, żeby szukać czegoś nowego. Nie ma sprawy, to nie problem, a radość.
- Najwięksi mistrzowie trenują zapewne na okrągło w ekstra-warunkach. W cieple, na najatrakcyjniejszych akwenach. Jak im dorównać, mieszkając w Lublinie?
– Kopiować. Czyli przeprowadzka. Z roku na rok spędzałam coraz więcej czasu trenując głownie w Portugalii, także na Wyspach Kanaryjskich, byłam też w Meksyku.
Teraz przygotowaliśmy z rodzicami i koleżankami „po fachu” bazę w Portugalii, na dłuższą metę.
Na miejscu mam busa, przystosowanego przez tatę do potrzeb sportowca w trasie. Mamy wynajęty domek, odwiedzą nas też inni znajomi surferzy; koszty się rozłożą, a ja większość czasu poświęcę na treningi w dobrych warunkach. I trochę... na naukę, bo w czerwcu czeka mnie obrona licencjatu.
- Na jakiej uczelni?
– Warszawska AWF.
- Co uważasz za najbliższe sportowe wyzwania?
– Na pewno obronę tytułu mistrza Polski, jak zwykle na Bałtyku. Bardzo poważnie potraktuję zawody międzynarodowe, taka rywalizacja daje dużo pewności siebie, pozwala zdobyć niezbędne doświadczenie, dodaje później pewności siebie. Poza tym oswajasz się z poważną konkurencją. A jak się myśli o olimpiadzie, to nie ma przeproś.
- Poważnie myślisz o występie na igrzyskach?
– A jak myślisz?! To mój wielki cel.
Teraz nie mówię o medalu tylko o reprezentowaniu kraju na najważniejszej sportowej imprezie, za cztery lata okaże się, czy nominacja olimpijska mnie zadowoli.
- Nie boisz się składać tak poważnych deklaracji. To rzadkie u sportowców i zasługujące na spory poklask.
– Do igrzysk w Los Angeles w 2028 r. pozostały cztery lata. Może się wiele zdarzyć. Dla mnie to sporo czasu do ścigania czołówki. Mając w tyle głowy słowa mamy: to tylko sport, wszystko się może zdarzyć. Ważne, że mam ogromne wsparcie najbliższych.
- Przydałoby się też wsparcie sponsorskie, nieprawdaż?
– Mile widziane. Coś drgnęło i w tej kwestii. Od pewnego czasu pomaga mi Lublin. Symbole naszego miasta mam naklejone na deskę i też mnie to bardzo cieszy, że mogę promować rodzinne strony. Od niedawna zostałam też zawodniczką Yacht Clubu Politechnik Lubelskiej, co też oznacza jakąś pomoc, a przy tym to kolejny akcent mojego związku z Lublinem. Poza tym coraz lepiej organizuje się nasz młody Polski Związek Surfingu. Na razie to nie są jakieś wielki rzeczy, ale już sam fakt, że na mistrzostwa świata pojechaliśmy jak prawdziwa ekipa – w jednakowych strojach, z trenerem, fizjoterapeutą, też coś znaczy. Fajnie było spotkać się z konkurentami, porobić sobie zdjęcia w reprezentacyjnych koszulkach, a nie jak jakaś zbieranina.
- Jakie są zasady zawodów surfingowych? Tak dla laika, jak twój dzisiejszy rozmówca.
– W wielkim skrócie: staruje równolegle czterech zawodników, obok siebie. Gdy złapiemy falę, w odpowiednim czasie wykonujemy różne manewry, za które dostajemy punkty. Poszczególne figury (ewolucje) mają różną wartość, ale punktowana jest też różnorodność. Tzn. że gdy jakiś manewr ma się opanowany do perfekcji i ciągle się go powtarza, to jeszcze nic nie znaczy. Trzeba takich manewrów mieć kilka i wtedy dopiero suma punków może dać zwycięstwo.
- Czyli – nadal w kontekście laików – coś jak w łyżwiarstwie figurowym, gdzie każdy skok ma swoją wartość?
– Mniej więcej. U nas trzeba jeszcze spieszyć się żeby zdążyć zanim fala się skończy. Tak obrazowo, dla laika, to ten moment, gdy pojawia się piana i trzeba szukać następnej fali. Liczy się więc także refleks, wyczucie momentu. Trzeba też szybko i trafnie „przeczytać falę”. Czyli zorientować się co na niej można zrobić.
- No i trzeba uważać na konkurentki, np. z Argentyny...
– Nawet mi jej nie przypominaj!
- Jakie rozmiary ma deska?
– Moje są trochę krótsze niż moje 172 cm wzrostu, dobieram je zależnie od fal, na których pływam.
- Sportowiec twojego kalibru – czyli mistrzowskiego, bądź co bądź – ile desek musi mieć, żeby spokojnie trenować?
– Ja mam dwadzieścia i wystarcza. A zaczynałam od jednej, w dodatku niedopasowanej. Te pierwsze kupowaliśmy jeszcze bez większej wiedzy, niedostosowane. Niektóre złamałam.
- Jak można złamać deskę w wodzie?
– Można, można. Siła fali jest duża i gdy podjedzie się pod jej szczyt, pod tę pianę, siła lądowania na niej jest tak duża, że deska pęka, a potem się łamie.
- Co jest jeszcze utrudnieniem dla surfera?
– Brak stabilności pogody. Często mówimy, że pływamy „na prognozę”. A jak wiadomo, prognozy się sprawdzają, albo nie. Gdy trenuje się w najdogodniejszych miejscach, na miejscu, niesprawdzająca się prognoza jest mniejszym kłopotem. Ale gdy dłużej przebywałam w Lublinie i nasłuchiwaliśmy kiedy można jechać nad Bałtyk, a ostatecznie prognoza nie sprawdzała się, to już było niefajnie.
- Co musisz zrobić żeby znaleźć się w olimpijskiej kadrze Polski na igrzyska w Los Angeles?
– Spory postęp. Czołówka surferów to jest taka nasza Formuła 1. Ci najlepsi mają udział w igrzyskach zapewniony. Reszta walczy o siedem miejsc, uczestnicząc również w zawodach z tymi najlepszymi. Powstaje pewien ranking „open”, dzięki czemu szanse na awans na igrzyska mają nie tylko zawodnicy z samego szczytu. Ponadto każdy kraj reprezentować może tylko dwie zawodniczki i dwóch zawodników, więc część tych czołowych też odpada. Konkurencja jest jednak tak duża, czyli że przede mną ciekawe cztery lata.
- Daleki jestem od stawiania prognoz po naszym pierwszym spotkaniu, odnoszę jednak wrażenie że czegoś ci nie zabraknie (w talent wierzę bezgranicznie). To coś to zapał, pasja, profesjonalizm i – to już pewnik, a nie wrażenie – grono wsparcia godne pozazdroszczenia. Mylę się?
– Absolutnie nie. Dzięki!
- Słyszałem, że przed surfingiem miałaś ciągotki do innych sportów tzw. ekstremalnych. Prawda czy fałsz?
– Prawda i fałsz. Bo nie tylko do ekstremalnych, chociaż dla mnie one ekstremalne wcale nie są. Uwielbiałam grać w piłkę nożną, głównie z kolegami z sąsiedztwa. Poszłam też na trening do klubu, do Widoku, ale jakoś się nie przekonałam i wróciłam do rekreacji na dzielnicy i wtedy jeszcze w szkole. Piłką interesuję się jednak nadal, nie tylko kobiecą. Trenowałam też przez wiele lat pływanie, chociaż w tym przypadku główną zachętą były walory zdrowotne, żebym miała prosty kręgosłup. Jeździłam też na nartach i snowboardzie, gdy była okazja. Jak widzisz nie są to dyscypliny ekstremalne. Ale za taką uznawało się snowboard czy jazdę na deskorolce. A deska też długo była moją pasją. Doświadczenia „z deski” okazały się bardzo przydatne na wodzie. Mam też za sobą skoki ze spadochronem. Chodziłam też na zajęcia jiujitsu, próbowałam jazdy konnej, chodziłam na balet. Balet był najgorszy.
Wszystko przebił surfing, dający ogromną wolność: ja, deska i fala. I wtedy nie liczy się nic innego.
- Co mistrzyni robiła zanim została mistrzynią, oprócz sportowych szaleństw?
– Uczyłam się w lubelskim Liceum Paderewskiego na Czechowie, ale sport ciągle był na pierwszym miejscu. Maturę zdałam, więc przyszła pora na studia. Na warszawskiej AWF. Trochę się „rozciągnęły”, bo od dawna wyczynowe surfowanie weszło na pierwszy plan, jest czasochłonne. Wkrótce – mam nadzieję – będę mogła pochwalić się wspomnianym wcześniej licencjatem.
- W ostatnich latach w stosunkowo młodej dyscyplinie zaliczanej również do ekstremalnych, furorę robi inna lublinianka. Mam na myśli Aleksandrę Mirosław, która fenomenalnie wspina się po ściance. Jej zacięcie i postawa może być dla cienie inspiracją, worem do pewnego naśladowania?
– Jak najbardziej tak. Na sto procent Ola jest pasjonatką, uprawianie tej dyscypliny musi przynosić jej wielką radość, mimo ciężkiej, mozolnej pracy. I wspięła się po mistrzostwo świata, ma już za sobą występ olimpijski. I wcale nie zaczynała swojej sportowej przygody w górach, tylko na Wyżynie Lubelskiej. U nas w kadrze też nie ma zawodników z miast nadmorskich. Najbliżej do Bałtyku ma koleżanka z Włocławka. Są też przedstawiciele Bydgoszczy czy nawet Śląska. To pokazuje, że pokonywanie organizacyjnych barier jest możliwe. Oczywiście mając wokół siebie tak wspaniałe bliskie osoby jakie mam ja.