Poseł Artur Zwisza to obecnie jeden z najbardziej zajętych ludzi w Sejmie. Komisja śledcza, spotkania z politykami, biznesmenami i prawnikami. Wszystko po to, by zbadać, jak właściwie wyglądała prywatyzacja polskich banków. A wcześniej organizował front oporu i rozganiał pacyfistów
na KUL, bo mu się nie podobali.
- Dziennikarze są monotematyczni. Pytają o Lublin, co robiłem, jak wyglądało moje życie. Pytają wreszcie o komisje śledczą. O Leszka Balcerowicza. Tak jakbym przez ostatnie pięć lat, kiedy zasiadam w Sejmie, zupełnie nic nie robił.
• Co pan robił przez ostatnie pięć lat, panie pośle?
- Bardzo wiele ważnych rzeczy. Pracowałem nad ustawami. Na przykład kiedy ówczesna lewicowa koalicja chciała przeforsować ustawę przywracającą uprawnienia kombatanckie byłym stalinowcom, zorganizowałem front oporu. Naprawdę się napracowałem, by przekonać kolegów, że tak nie może być. Udało się. Ustawa nie przeszła.
- Jak powiem, że tak, to wszyscy stwierdzą: co za buc! Zapatrzony w siebie cwaniak. A jeśli powiem, że nie, wtedy podniosą się głosy, że to fałszywa skromność. Zapytajcie Marylę Rodowicz, czy jest gwiazdą. To wam powie, że skąd, że ona tylko śpiewa. Ja nie jestem gwiazdą. Ja tylko szefuję komisji śledczej.
• A po co ta komisja śledcza? Przecież banki kontroluje Najwyższa Izba Kontroli.
- Skoro wyłoniliśmy 22 sprawy do przeanalizowania, znaczy, że komisja jest potrzebna. Poza tym, dzięki takim przesłuchaniom cała opinia publiczna ma szansę dowiedzieć się, co właściwie działo się podczas prywatyzacji banków. Nasze rozprawy są jawne i transmituje je telewizja.
• Pan w tej komisji pokazuje pazurki.
- W czasach lubelskich zawsze przybierałem walczącą pozycje. Na przykład rozganiając pacyfistów na KUL. Kiedy wyjechałem do Warszawy, nastąpiło u mnie swego rodzaju uspokojenie wizerunku. Teraz wróciłem do tej walki.
• Pan jest z Lublina…
- Niektórzy nawet myślą, że jestem posłem wybranym przez wyborców z Lublina. Wiedzą, że mieszkam pod Warszawą, ale byli przekonani, że owszem, wyjechałem, ale na wybory wrzucili mnie z powrotem do rodzinnego miasta. A tymczasem wybrali mnie mieszkańcy podwarszawskich gmin.
• Kiedy pan mieszkał w Lublinie…
- To chodziłem do szkół. Najpierw do podstawówki przy ul. Dymitrowa, dziś Radziwiłłowskiej. Potem do liceum przy ul. Ogrodowej. A potem na studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Właściwie całe wykształcenie zdobyłem w ścisłym śródmieściu Lublina. Nigdy nie dojeżdżałem ani do szkoły, ani na uczelnię.
• I cały czas pan działał?
- Liceum to były trudne czasy. Połowa lat osiemdziesiątych. Ale właśnie te trudne czasy skłaniały do buntu, do niebycia biernym. Byłem instruktorem podziemnego Stowarzyszenia Harcerstwa Katolickiego. Byłem odmieńcem. Nie chodziłem na imprezy klasowe. Z powodów różnych. Moich katolickich poglądów, innego spojrzenia na życie.
Koleżanki, które z panem studiowały na KUL twierdzą, że
na niektórych ćwiczeniach, czy wykładach okazywało się, że jest pan inteligentniejszy, mądrzejszy i bardziej zorientowany w temacie niż wykładowcy.
- Według mnie tak nie było.
• W Lublinie poznał pan swoją żonę?
- Marzena przyszła na KUL na filozofię, bo nie dostała się na teatrologię. Ona w ogóle ma takie artystyczne zapędy. Nie wiem dlaczego uznała, że filozofia może jej w tym pomóc. Ale widocznie mieliśmy się spotkać. Teraz mamy dwie córeczki i synka.
• Podobno miał pan ciekawy wieczór kawalerski?
- Postanowiliśmy się zabawić. Jak to mężczyźni. A że wszyscy reprezentowaliśmy prawicowe, narodowe poglądy, to czuliśmy się bardzo dobrze we własnym gronie. Szliśmy ul. Piłsudskiego, gdzie był sex-shop i taka wielka różowa tablica, że w tym miejscu znajduje się to plugastwo. No to my tę tablicę (a była naprawdę wielka) odkręciliśmy. Taksówkarze, którzy mieli tam postój bili nam brawo. A my z tą tablicą poszliśmy w stronę Bystrzycy i z wielkim wrzaskiem wrzuciliśmy ją do rzeki. Mam nadzieję, że właściciel sklepu ma poczucie humoru. I nie będzie mnie ścigał, kiedy to przeczyta. Podobno zresztą ten sex-shop zaraz potem został zlikwidowany.
• Ładnie to tak?
- Ale w ogóle ja jestem bardzo pobożny. Modle się, chodzę do Kościoła. Uczestniczę w mszy wszech czasów odprawianej po łacinie. Takiej jak przed soborem watykańskim II.
• A dlaczego wyjechał pan z Lublina? Dla kariery?
- Nic z tych rzeczy. Jeden z moich przyjaciół namówił mnie, żebym zajął się czymś, co wymagało wyjazdu z Lublina (przygotowanie redakcji i wydania "Naszego Dziennika” - red.). Zgodziłem się i tak zostało.
• I nie zamierza pan wrócić?
- Wracam co roku na Wszystkich Świętych. 1 listopada. W tym roku też przyjadę.