W ubiegłym roku czujnie zajrzała tu straż miejska - uśmiecha się Rafał Niedźwiadek, archeolog, kierownik pracowni Archee.
Przyjechała policja. Zaczęły się tłumaczenia kto, po co i jeżeli już ktoś kogoś tu mordował to nie my i nie teraz. Może trzysta, czterysta lat temu jakiś sprawca nieznany. Nie, uparli się i kazali zebrać kości. Wysłali je do medycyny sądowej, spisali protokół. I tak było codziennie.
Tłumaczę, panowie, przyjedziecie tu może jeszcze dwieście albo pięćset razy i będziecie pisać te protokoły. Wreszcie dali spokój. Ale i tak kilkunastu "naszych” ludzi zabrali - skarży się Niedźwiadek. - No, może nie najbardziej wartościowych, bo niekompletnych. Mam nadzieję, że tam, w medycynie sądowej sprawią im godziwy pochówek.
Badania archeologiczne na terenie przyszłej inwestycji w centrum miasta, trwają.
Biedni i bogaci
- Cmentarze dawniej lokowano przy kościołach, a co znaczniejszych obywateli grzebano w kościelnych kryptach - wyjaśnia Niedźwiadek. - Tak właśnie jest w przypadku lubelskiej archikatedry, gdzie jest miejsce spoczynku ówczesnych osobistości i możnych tamtego świata.
Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ w niezwykły sposób uderzył mnie kontrast między szczątkami, jakie odkryliśmy w katedralnych kryptach, a tymi, jakie były pod płytą dzisiejszego parkingu Ratusza miejskiego.
W podziemiach archikatedry, na ludzkich szczątkach lśniły precjoza, szaty miały widoczne hafty i tłoczenia, sprowadzano je z zagranicy specjalnie dla drogich zmarłych.
Rzeźbione trumny z dębowego drewna świadczyły o zamożności. Przy dzisiejszym kościele świętego Ducha, przy nieistniejącym już tutaj klasztorze o.o. karmelitów, ludzi chowano w ziemi. Najpierw starannie, później rzucano byle jak.
Szczątki pod stołówką
- Już w XIV wieku był tu kościół Świętego Ducha, obok szpital i cmentarz - opowiada archeolog. - Na tyłach były ogrody i tereny zielone. Jeszcze ich zarys widać na obrazie "Pożar miasta Lublina” z 1719 roku. Nie było tam innej zabudowy.
Dzisiejsza Lubartowska była fosą oddzielającą mury miejskie od przedbramia. Dopiero później zbudowano klasztor karmelitów. Po jego pożarze w XIX wieku postawiono tu dzisiejszy budynek Ratusza. W nim bodaj 10 lat temu pod salą, w której mieściła się stołówka, znaleziono szczątki ludzkie. Pod chodnikiem zaś była krypta wypełniona kośćmi ludzkimi.
I pewnie byłyby to jedyne, sensacyjne znaleziska, gdyby nie inwestycja, jaka jest planowana w kwartale ulic Świętoduska, Przystankowa, Lubartowska. Przed jej rozpoczęciem niezbędne okazały się badania archeologiczne.
Kogo wyorano, kogo zasypano
- To był pierwszy cmentarz, który wyszedł poza mury miejskie. Można go datować na XV wiek. Dopiero w XVII wieku karmelici stanęli budowlami na terenie cmentarza, o czym świadczą kłótnie między przeorem ich i tym od świętego Ducha. Jeden złościł się na nieczystości wypuszczane na cmentarz, drugi odkrzykiwał , że mu nieboszczycy pod oknami śmierdzą - opowiada Niedźwiadek.
Cmentarz ulokował się na dzisiejszym parkingu ratusza, a raczej odwrotnie. Przypuszczalnie zajmował powierzchnię ok. 200 mkw. Prace archeologiczne odsłoniły 70 mkw. i - do tej pory - 200 szczątków ludzkich.
Tajemnicze ślady
- Jednak układano ich z wyraźnym szacunkiem, często ręce składano w geście modlitwy, może w nich trzymali drewniany krzyżyk, który w proch się rozsypał. Być może nawet ich groby były zaznaczone takim krzyżem i ktoś modlitwę odmówił. Były też niezwykłe pochówki podwójne: osoby dorosłej i młodocianej.
A ci z wyższych poziomów, a więc pochowani w XVII wieku byli po prostu rzucani, jak popadło. Nikt się nie troszczył, w jakiej pozycji będą leżeć, dziecko dorzucano do dorosłych, a z reguły na cmentarzach dzieci jako niewinne mają osobną kwaterę niż dorośli skażeni grzechem.
Pośrodku tego cmentarza natrafiono na niezwykły ślad, być może to obrys drewnianej budowli, konstrukcji, pośrodku której leżał szkielet paroletniego dziecka.
Biedni umierają inaczej
Wielu musiało być ułomnych. Znaleźliśmy dużo zdeformowanych szkieletów, pokrzywionych z perforacją kości. Jeden, którego nazwaliśmy Quasimodo, musiał bardzo cierpieć z powodu tych zniekształceń. Podejrzewam, że niektórzy chorowali na choroby weneryczne.
Rafał Niedźwiadek nie ukrywa: to był jedyny sposób, żeby te szczątki uchronić przed zniszczeniem. W momencie, jak wejdą koparki już będzie za późno.
- Próbujemy nadać tym szczątkom tożsamość - wyjaśnia. - Na pewno nie poznamy ich nazwisk, ale wiek, wzrost, na co chorowali. To z pewnością uczłowiecza te kości i sprawia, że zastanawiamy się nad kondycją ludzką.
Na razie każdy zamiast nazwiska dostał numer i trumienkę z tekturowego pudełka.