Rolnik spod Grójca, potem mistrz cichego lobbingu i żelatynowy król-monopolista. Dziś bankrut zadłużony na grube miliony.
Trucizna ze Wschodu
Nieuczciwość z Zachodu
Oficjalnie nikt nic nie mówił, ale w 1995 roku - na jednym z ostatnich posiedzeń - rząd Waldemara Pawlaka wprowadził opłaty wyrównawcze na importowaną żelatynę. Grabek zacierał ręce i podnosił ceny. A jednocześnie zachęcony tym pierwszym lobbingowym sukcesem parł dalej.
Za czasów premiera Oleksego wielkich zmiany niby nie było: Ot, zniesiono ceny wyrównawcze i natychmiast lekką ręką wprowadzono niesamowicie wysokie cło, które z 15 wzrosło aż do 56 proc.
Kolejna żelatynowa poprawka nastąpiła za rządów Cimoszewicza. Niepozorny zabieg przesunięcia żelatyny z grupy towarów spożywczych do rolnych sprawił, że zyskiwała lepszą ochronę. Niby niewiele, ale zawsze coś. Tak było aż do roku 1997, gdy dla firm Kazimierza Grabka nastał złoty okres.
Wściekłe krowy
Ze sklepów wycofywano produkty na bazie żelatyny wołowej, matki wyrywały dzieciom z rąk żelki i gumy rozpuszczalne, a media trąbiły o kolejnych przypadkach BSE u ludzi.
19 grudnia 1997 roku rząd premiera Jerzego Buzka zakazał importu żelatyny do Polski. Bo przecież BSE, epidemia i pomór. Tyle że w zachodniej żelatynie wieprzowej, drobiowej i rybnej ani śladu szalonych prionów być nie mogło. Mimo to całkowity zakaz importu obowiązywał przez pół roku.
A Grabek zacierał ręce i produkował żelatynę.
Niestety, zakaz importu przestał w końcu obowiązywać. To był początek końca.
Upadek
W 1998 roku Grabek kontrolował trzy fabryki: Żelatynę SA w Puławach oraz firmy w Głuchowie i Brodnicy. Tę ostatnią w 1995 roku wsparł swoim kapitałem inwestor strategiczny Józef Dziobak; jak się później okazało marionetka w rękach Grabka. Historia tego zakładu jest o tyle ciekawa, że jest to jedyna fabryka żelatyny w Polsce, której nie udało się Grabkowi doprowadzić do całkowitej ruiny. Co więcej: Brodnica działa do dziś i pozostaje jedynym producentem żelatyny w kraju. A wszystko dzięki przytomności pracowników, którzy w 1999 roku przejęli zakład i samowolnie rozpoczęli produkcję!
Przywódca ówczesnego protestu, Marian Szkamruk, jest dziś prezesem Brodnickich Zakładów Żelatyny Sp. z o.o., ale o Grabku nie sposób z nim porozmawiać. - Pan prezes jest na zakładzie i chyba nie uda się go pani zastać - informuje sekretarka, dodając, że to stare dzieje, do których nie warto wracać.
Do starych spraw wracają za to byli pracownicy puławskiej Żelatyny SA. Choć zakład nie pracuje od 1999 roku, a tereny z rozkradzionymi halami komornik już sprzedał, to widmo Grabka nadal kąsa.
Emerytura?
Chodzi o dokumenty potwierdzające czas zatrudnienia i wysokość zarobków, które do końca roku należy dostarczyć do ZUS-u w celu ustalenia kapitału początkowego. Bez druków RP-7 byli pracownicy fabryki nie otrzymają emerytur w należnej wysokości. A dokumentów nie ma, bo i Grabka nie ma. Czy raczej nie wiadomo gdzie jest.
- Przepracowałem w Żelatynie jedenaście lat, ale ten okres nie zostanie wliczony do mojej emerytury - skarży się Piotr Wróbel z Góry Puławskiej. - Pod adres firmy Grabka wysłałem list z prośbą o wystawienie druku RP-7 i... dostałem go z powrotem z adnotacją "adresat nieznany”.
We wpisie do Krajowego Rejestru Sądowego firma Żelatyna SA, zarządzana jednoosobowo przez prezesa Kazimierza Grabka, funkcjonuje pod warszawskim adresem plac Grzybowski 2/16. Dziś działa tam firma, która z Grabkiem nie ma nic wspólnego.
Choć pod koniec lat 90. Puławy padły, Brodnica się usamodzielniła, o Głuchowie wszelki słuch zaginął, przedsiębiorca nie zamierzał się poddawać. W 2000 roku maszyny z Puław przeniósł do Zgierza i postanowił, że teraz będzie działał proekologicznie. Z otwartymi ramionami przywitała go Łódzka Specjalna Strefa Ekonomiczna.
Zbawca wyłudza
Nikomu nie przeszkadzało, że sprytny biznesmen wszedł do strefy kuchennymi drzwiami. Udało mu się bowiem odkupić tereny po byłych zakładach chemicznych Boruta w Zgierzu.
Było o co się starać. Same zwolnienia podatkowe przyprawiłyby producenta działającego na wolnym rynku o zawrót głowy. I tak w strefie zarejestrowane zostały Grabek Industries- Zakłady Przemysłu Spożywczego, oraz kilka spółek: Grabek Industry, Konsumprod Sp. z o.o., Premium Sp. Jawna, Premium Sp. z o.o., PHU MG Sp. z o.o., oficjalnie należące do Anny Grabek, córki przedsiębiorcy. Miało być pięknie i różowo.
Grabek obiecał, że zatrudni 500 osób, a w swoje firmy zainwestuje 9 mln euro. Lokalnym władzom jawił się jako zbawca, który raz na zawsze zlikwiduje w Zgierzu problem bezrobocia. Zamiast tego od Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska w Łodzi wyłudził 10 milionów złotych.
Grono wierzycieli
Pieniądze miały być przeznaczone na inwestycje proekologiczne. Pięć milionów preferencyjnego kredytu otrzymała firma Grabek Industry, należąca do córki przedsiębiorcy, na budowę Zakładu Utylizacji Odpadów Poubojowych w Zgierzu. Drugie pięć milionów łódzki fundusz pożyczył firmie Konsumprod, na dofinansowanie linii technologicznej dla zakładu utylizacji.
Pieniądze Grabek dostał, ale zakład nie ruszył. - Z naszej dokumentacji wynika, że wymienione firmy nie podjęły działalności określonej w zobowiązaniach, więc ich sprawę przekazaliśmy do Ministerstwa Gospodarki, które nadzoruje specjalne strefy ekonomiczne - informuje Błażej Moder, rzecznik Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, dodając, że od kilku lat z osobami o nazwisku Grabek nie udało się skontaktować.
W tym czasie zmienił się zarówno prezes strefy, jak i prezes Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska w Łodzi. A łódzki fundusz dołączył do grona wierzycieli, którzy od lat, bezskutecznie, próbują zmusić Grabka do oddania długu.
Nie domaga
Do kredytów Grabek miał wyjątkowo dobrą rękę. Jeszcze jako rolnik z Grójca pożyczył pieniądze z Banku Spółdzielczego. W spłacie podobno pomogli towarzysze z Komitetu Centralnego PZPR. Na ponad 30 milionów Grabek był zadłużony w BGŻ, Banku Handlowym i Pekao SA. Co z egzekucją długów? Nie wiadomo, wszystko przyschło, nie ma o czym mówić. Ale łódzki WFOŚ nie odpuszcza. Podał firmy Grabka i jego córki do sądu i żąda zwrotu zaciągniętych kredytów wraz z odsetkami - łącznie 13 milionów złotych.
W poniedziałek w łódzkim sądzie miał zostać odczytany wyrok w tej sprawie. Ale przesunięto go na 12 grudnia. Oskarżony podobno nie domaga. Leczy się na kręgosłup i nie jest w stanie dojechać na proces.