Pochodzą z Kresów. Z Gorzowem związani od dziecka. Marian przez lata prowadził kino "Kopernik”, a Teresa pracowała w magistracie. Mają dziesięcioro wnuków i trzech synów: Mirosława, Arkadiusza i Kazimierza. Ten ostatni od miesiąca jest premierem
Marian Marcinkiewicz: - Ja nie. Myślę, że byłbym lepszym premierem. Fryzura w porządku i prezencja jeszcze bez zarzutu... No dobrze, żarty żartami. Oczywiście, że jestem dumny.
• Dowiedzieliście się o tym...
Teresa Marcinkiewicz: - Od dziennikarzy. Przez jakiś czas nie było z nim kontaktu, bo zmienił komórkę i miał tyle spraw na głowie. Kiedy wiedzieliśmy, że żona Kazimierza, Maryla jest u niego, zadzwoniliśmy do niej. Dała syna do telefonu. Powiedziałam mu, że gratuluję i że będziemy modlić się za niego... Jest bardzo skromnym człowiekiem, więc tylko podziękował i powiedział, że będzie pracował dla dobra kraju.
• Ani przez chwilę nie pomyśleli państwo: Kaziu, syneczku, w co ty się pakujesz?
T.M. - To była pierwsza rzecz, która mi przyszła do głowy. Poczułam, jaka ogromna odpowiedzialność spadła na niego.
M.M. - Ale przecież nie pierwszy raz. Od lat syn ciężko pracuje dla kraju. Jako młody człowiek razem z braćmi zaangażował się w działalność solidarnościową, był w podziemiu.
T.M. - Trafił nawet za to na "dołek”, miał rewizję w domu. Myślałam, że mi serce wyskoczy. Potem przyszła działalność polityczna. Był wiceministrem edukacji, doradcą premiera Jerzego Buzka. Piął się po tych szczebelkach coraz wyżej, aż został premierem.
• Zawsze taki był? Poważny, zasadniczy, skoncentrowany?
T.M. - Od dziecka. Kiedy chłopcy byli mali, pojechaliśmy na wakacje do Dziwnowa. Tam można było sobie zrobić zdjęcie z wielkim bernardynem zaprzęgniętym do wózka. Problem polegał jednak na tym, że na wózku były dwa miejsca, więc jeden z chłopców musiałby usiąść na psie. Żaden nie chciał, tylko Kazik - miał wtedy najwyżej cztery lata - z dzielną minął wszedł na psa. Wtedy mnie to nie zastanawiało. Ale teraz myślę, że wymagało to od niego wielkiej odwagi...
• Nie psocił nigdy?
T.M. - Jak wszystkie dzieci. Nieraz dyrektor podstawówki wzywał mnie do szkoły. "Pani Tereso, proszę przyjść, bo pani ancymonki znów robiły psoty dziewczynkom” mówił. W średniej szkole psoty były już inne, ale chłopcy nadal aniołkami nie byli. Czasem trzeba było użyć autorytetu, by ich ujarzmić.
• Klapsa dać?
T.M. - Czasami nie było innego wyjścia.
M.M. - W sytuacjach ekstremalnych także postraszyć paseczkiem. Straszyłem tym paseczkiem, straszyłem, ale tak naprawdę nigdy go nie użyłem. Nie było potrzeby.
• Czego nie lubił mały Kazio?
T.M. - Zupy mlecznej. Wychodziłam do pracy i zostawiałam im kanapki i miseczkę zupki. Potem opowiadali, jak to ją zjedli. Aż kiedyś w chwili szczerości okazało się, że... wylewali ją do zlewu.
• A przyszły premier to kochliwy był?
T.M. - W normie. Marylkę, swoją żonę, poznał w technikum chemicznym i od drugiej, trzeciej klasy byli parą. Od razu ją polubiliśmy, bo była swojska i mądra. Wspaniała dziewczyna. To była prawdziwa młodzieńcza miłość.
(Kiedy rozmawiamy w telewizorze obok lecą "Wiadomości”. A w nich właśnie premier)
T.M. - O, Marcinkiewicz idzie!
• Marcinkiewicz? Tak teraz pani mówi o synu?
T.M. - Tak trzeba. Nasz syn premierem, premier to nasz syn... Wie pani? Czasem trzeba to sobie powiedzieć głośno, żeby dotarło do człowieka. No bo kto by pomyślał?
• W życiu waszej rodziny zawsze ważna była religia.
M.M. - To prawda. Wychowywali się w strasznych czasach, kiedy krzywo patrzono na osoby wierzące. Ale my nigdy się z tym nie kryliśmy, mimo że żona pracowała w urzędzie.
T.M. - W domu dużo mówiło się o wartościach, o prawdziwej historii Polski. Dziadek opowiadał chłopcom o Cudzie nad Wisłą, wujek o szlaku bojowym Andersa... Jako dzieci jechaliśmy z Kresów do upragnionej Polski, która jednak nie była taka, jaką sobie wymarzyliśmy. A nasi synowie brali i biorą udział w zmienianiu jej na lepsze. To dla rodziców wielka sprawa.
• A czegoś państwo żałują?
T.M. - Tak. Że jako rodzice zbyt mało wagi przykładaliśmy do tego, by chłopcy uczyli się języków obcych. Ale tylko tego, bo nasi synowie są dobrymi ludźmi. Wszyscy trzej.