W ciągu czterech dni festiwalu lubelska publiczność zobaczyła kilkadziesiąt przedstawień z Polski, Białorusi, Danii, Irlandii, Litwy, Niemiec, Norwegii i Stanów Zjednoczonych. Gdyby sukces poszczególnych spektakli mierzyć skalą natężenia braw, to pierwsze miejsce należy się Teatrowi Okno z Supraśla za spektakl "Romans Perlimplina i Belisy”. Gdyby go mierzyć podług wywołanych emocji - bezapelacyjnym zwycięzcą okazałyby się Teatr Provisorium i Kompania Teatr ze "Scenami z życia Mitteleuropy”. Jeśli zaś sukces zależałby od liczby i tempa sprzedaży biletów - króluje litewski "Hamlet”. Ale w Konfrontacjach Teatralnych chodzi o coś więcej niż o wyznaczenie zwycięzców i przegranych.
Sceny z rozpaczy
Po zakończeniu festiwalu widać, że najmocniejszym echem wśród widzów odbiły się "Sceny z życia Mitteleuropy”, oparte na głośnej książce "Niepokoje wychowanka Tőrlesa”. Aktorzy, mocni sukcesem "Ferdydurke”, chcieli pokazać jeszcze mocniejszy teatr i w teatralnym pędzie się zagalopowali. Drastyczne zbitki gestów i słów (w tym najbardziej skandalizująca scena przyjęcia komunii, która skończy się wymiotami i stękaniem w latrynie) niebezpiecznie zbliżają się do kiczu, a całe przedstawienie traci przez to szlachetne proporcje. Pomimo przepięknej sceny wołania o pomoc - spektaklowi brakuje finału. Jakby "Sceny” wymknęły się spod kontroli reżyserskiej dłoni. Ten bardzo ważny i bardzo trudny spektakl Konfrontacji jest wart przepracowania. Wierzę, że Janusz Opryński weźmie nożyce, przytnie tekst i sceniczny kicz, a doreżyseruje wielki finał.
Rarytasy
Największą przyjemność na festiwalu sprawił mi Teatr Okno z Supraśla. Po pierwsze, grają w nim aktorzy lubelskiego Teatru Andersena. Po drugie, spektakl o młodej żonie, która na rozliczne sposoby przyprawia staremu mężowi rogi, zagrany w szlachetnej technice teatru cieni - zachwycał świeżością, pomysłowością i dyskrecją. Na tle innych przedstawień "Romans Perlimplina i Belisy” był prawdziwym klejnocikiem.
Podobnie było z białoruskim spektaklem "Tristan i Izolda”. Najsłynniejszy romans średniowiecza zyskał świeżą interpretację na scenie. Scenki miłosne smakowały jak babcine konfitury, a aktorzy podczas pocałunku uśmiechali się do widzów. Pastisz, przymrużenie oka i wdzięk aktorów sprawiły, że dłonie same składały się do braw.
Tak było też na spektaklu Teatru NN "Był sobie raz”. W kawiarni "Szeroka 28” Witold Dąbrowski z mistrzowską prostotą opowiadał historię o Szlemielu, trochę nierozgarniętym Żydzie z Chełma, i aniele, który leciał nad ziemią z workiem dusz mądrych i głupich. Te ostatnie wysypały się nad Lubelszczyzną.
Hamlet
Najgłośniejsze i najdroższe przedstawienie festiwalu, przygotowane przez litewskiego reżysera Eimuntasa Nekrosiusa, było próbą współczesnej interpretacji Hamleta. Ani lepsze, ani gorsze od innych prób - zdołało utrzymać skupienie i uwagę widowni przez prawie cztery godziny. Skala zainteresowania litewskim Szekspirem dowiodła, jak bardzo publiczność pragnie dobrego teatru.
Plusy i minusy
Kilka dobrych spektakli osłodziło publiczności konieczność wysiedzenia na przedstawieniach, które wyraźnie pachniały teatralną naftaliną. Tak było w przypadku Margo Lee Shermann i spektaklu "Grace x 3”, tak było w przypadku teatrów Mandala czy Cinema.
Ze spektakli "Defloerfucked” irlandzkiego teatru Pan Pan i "W hołdzie ekspresjonistom” Teatru Cogitatur wiało banałem i pustką.
Co dalej?
Mniej pieniędzy, mniej widzów, mniej atmosfery. Wydaje się jakby lubelski festiwal tracił na znaczeniu. Lecz mimo iż jego formuła na gwałt potrzebuje odnowy - to nadkomplet na "Hamlecie” świadczy o tym, że kolejne Konfrontacje są potrzebne.