Rozmowa z Grażyną Przysiężniak, kasjerką i przewodniczącą Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność” w lubelskim Realu.
- Ojej... No, radość była ogromna. Słów brakuje, żeby wyrazić, co wtedy czułam. Satysfakcja też była: że my, zwykli ludzie; kasjerzy, sprzedawcy, nie jesteśmy tacy bezradni, że ktoś nas słucha i rozumie. I polityka nic do tego nie ma.
• Od dawna pracuje pani jako kasjerka w Realu?
- Od 7 lat, ale to długa historia. Z wykształcenia jestem geodetą. Zaraz po szkole pracowałam w Okręgowym Przedsiębiorstwie Geodezyjno-Kartograficznym w Lublinie. Jeździłam na pomiary geodezyjne. Ale urodziłam dzieci, poszłam na urlop wychowawczy i objęło mnie 100-osobowe zwolnienie grupowe.
• Została pani bezrobotna?
- Tak wyszło. Sporo ścieżek wydeptałam za pracą. Ale wszędzie kręcili nosem, a to że kobieta, a to że dzieci... W końcu zatrudniłam się u pani notariusz. Pisałam umowy, prowadziłam jej biuro. Liczyłam, że mi zapłaci 500 zł. Minął miesiąc, a ona nic nie mówi. Nie zapłaciła mi ani grosza. Po prostu mnie oszukała. Ale ja tak łatwo nie daję za wygraną...
• Następna praca?
- Wtedy jeszcze nie, ale ja zawsze znajdę sobie jakieś społeczne zajęcie. A to w radzie rodziców u córek w szkole, a to jakieś kursy aktywizujące robiłam. W końcu zaczęłam działać w Klubie Puszystych Super Linia. Proszę sobie wyobrazić, że w ciągu 10 dni schudłam 3 kilo! I to był przełom w moim życiu. Uwierzyłam w siebie. Że ładnie wyglądam, że może mi się uda dostać dobrą pracę. Akurat otwierali lubelski Real i robili nabór. Zgłosiłam się na kasjerkę.
• Czemu na kasjerkę?
- Przeanalizowałam swoje możliwości. Jestem geodetą, pomyślałam, na mięsie się nie znam, na pieczywie też nie. A że jestem roztropna, rezolutna, umiem się skupić, to w sam raz na kasjerkę.
• Ile pani dostała na wejście?
- To było półetatu na 4 godziny. Dostałam 600 zł brutto, na rękę jakieś 420 zł.
• Ucieszyła się pani?
- No pewnie! Była praca, w dodatku blisko domu. Pewne pieniądze.
• Pierwszy dzień w pracy...
- Największy stres, jaki w życiu przeżyłam. Kolejki do kasy ciągnęły się po kilkanaście metrów. Szum, hałas, gorąco. Jak w fabryce, nie słychać własnych myśli. Skanery wydają taki odgłos: pip, pip, pip. Nie wiadomo, czy to mnie pika czy koleżance. Drżałam ze strachu, żeby nie zeskanować ceny dwa razy, żeby było szybko, sprawnie, żeby klienci się nie denerwowali. Wyszłam nieprzytomna.
- Nie lepiej. W nocy nie spałam, bo myślałam, czy na koniec tygodnia nie wyjdzie różnica kasjerska...
• A co to?
- Albo za dużo, albo za mało pieniędzy w kasie. Za to są upomnienia, nawet nagany. Człowiek liczy uczciwie, dokładnie, ale po 5 godzinach jest już zmęczony, że wszystko może się zdarzyć...
• Teraz, po 7 latach stres minął?
- Trochę na pewno, bo jest już doświadczenie. Ale tak samo, jak na początku, człowiek niczego nie może zaplanować. Do pracy musimy przyjść punktualnie, ale kiedy wyjdziemy - tego nie wie nikt. Siedzimy na kasie do ostatniego klienta. Nawet do 23. Najgorzej, kiedy ostatni autobus odjedzie i nie ma czym dojechać do domu.
• Co wtedy?
- Na Kruczkowskiego, albo na Czuby trzeba iść na piechotę. Bo nie każdego stać na taksówkę. To najgorszy dramat. Nie, nie najgorszy. Najgorzej to jest na przykład w Wigilię. Jest godzina 16, człowiek myślami w domu, w kuchni, z rodziną, a tu kolejka się nie kończy. I nie ma, że zgodnie z grafikiem można by już zamknąć kasę. Trzeba obsłużyć ostatniego klienta.
• 3 Maja ludzie też robią zakupy?
- Jak nigdy! To chyba z nudów. Zamiast wyjechać za miasto, pójść na spacer, to na zakupy. Taka świecka tradycja.
• A w niedziele?
- Ludzie lubią spędzać czas w sklepach w niedziele. I pięknie. Ale my jesteśmy w innej roli. Kobiety zostawiają w domach dzieci. Jak dziecko ma kilka lat - pod opieką babci, jak trochę więcej - samo zostaje w domu. Pracują u nas małżeństwa. I to już w ogóle jest dramat, bo tych obydwojga rodziców na okrągło nie ma w domu. My już w ogóle nie czujemy, kiedy dzień powszedni, kiedy święto. Wszystko nam spowszedniało. Najbardziej mnie dziwi, jak przychodzę do pracy w Niedzielę Palmową, a przed sklepem już stoi kolejka; ludzie z palmami. Wcześniej byli w kościele, wysłuchali kazania, a potem na zakupy. Takim to już jesteśmy katolickim krajem.
• A pani kiedy robi zakupy?
- Po pracy, albo przed pracą. To kwestia organizacji, jakiegoś uporządkowania.
• Kiedy pani ma wolne?
- Wypada nam 8-9 dni wolnego w miesiącu. Ale średnio 3 niedziele w miesiącu pracujemy.
• Ile pani zarabia dziś, po 7 latach pracy?
- 985 zł brutto. To na rękę jakieś 700 zł.
• Za półetatu?
- Mam już większy kawałek etatu, niecałe 3/4. To daje 5 godzin 45 minut.
• Jak to wygląda w praktyce?
- Siedzę w kasie bez przerwy 5 godzin 45 minut. Co najmniej.
• Bez przerwy?! A jeśli pani musi wyjść do toalety?
- Ja już mam tak wytrenowany organizm, że nie muszę.
• A kiedy trzeba zadzwonić do domu, albo coś zjeść?
- O tym nie ma mowy. Zresztą to taka praca, że człowiek w ogóle nie ma czasu myśleć o prywatnych sprawach, czy o jedzeniu.
• To wszystko skłoniło panią do zaangażowania się w działalność związkową?
- Związki przez długi czas działały u nas nieformalnie. Jak zobaczyłam, że wszystko jakoś się rozchodzi, pomyślałam, że szkoda to zaprzepaścić. W 2006 roku zarejestrowaliśmy Komisję Zakładową NSZZ "Solidarność”, a ja stanęłam na czele związku. Zapisały się 23 osoby, głównie kasjerki.
• Bo to najcięższa praca?
- Najniżej w hierarchii.
• A co kierownictwo Reala na związki zawodowe?
- Dyrektor jest w porządku. Bywają trudne rozmowy, ale dogadujemy się.
• Co udało się załatwić?
- Weszliśmy do komisji socjalnej, ludzie mają dostęp do pożyczek, zapomóg, dzieci dostają paczki na święta. Inny przykład: U nas nie ma klimatyzacji, gorąc taki, że trudno wytrzymać godzinę, a co dopiero 6 godzin.... Udało nam się załatwić wiatraczki przy kasach i wodę do picia. Zawsze też było tak, że grafik z urlopami był wywieszany do wiadomości; bez wcześniejszej konsultacji z pracownikami. Nikt nie miał nic do powiedzenia. Ja kiedyś nie wytrzymałam. Powiedziałam, że jestem wściekła, że ktoś planuje mi urlop bez mojej wiedzy. No i okazało się, że można to zmienić. I od tego czasu urlopy są z nami uzgadniane.
• A jest szansa na większe zarobki?
- Staramy się o pełne etaty. To już by było coś. I pieniążków byłoby troszkę więcej i przerwa w kasie... Ale najważniejsze, że kredyt można by wziąć i do emerytury się liczy.
• Lubi pani swoją pracę?
- Bardzo lubię ludzi, klientów. Niby to tylko chwila przy kasie, ale można poznać człowieka. Ludzie opowiadają, co kupili, gdzie się spieszą, dla kogo robią zakupy, co ugotują na obiad. A to jest bardzo smaczne, niech pani spróbuje, mogę podać przepis. Albo: proszę zobaczyć, jaką sobie bluzeczkę za 8 zł kupiłam. Tak sobie gawędzimy. Niektórzy idą do mnie przez cały ciąg kas. Wreszcie panią znalazłem, mówią.
• Uśmiecha się pani do klientów?
- No pewnie. I to działa.
• A jak jest niedziela, godzina 21 i ostatni klient marudzi?
- Trudno. Może i w środku coś się w człowieku burzy, buntuje, ale nie można tego okazać. Klient jest najważniejszy.
• Pracownicy hipermarketów nie chcą opowiadać o swojej pracy. To jakieś odgórne zakazy?
- Nam nikt niczego głośno nie zakazywał, ale czujemy, że lepiej nie mówić. Ja jestem w związkach, to może nie wylecę z pracy. Ale też i na pewno nie awansuję. Trudno. Ludzie wolą się nie wychylać, boją się o pracę. I co się dziwić?