Sobota, godzina czternasta. Na oddziale chirurgii cicho i sennie. Trwają odwiedziny. Tata Elizy z czułością wpatruje się w swoją córeczkę, która niedawno przeszła operację wyrostka. Na widok dr. Bojara w oczach dziewczynki pojawia się błysk. Pytam, czy go lubi. Nieśmiałe potaknięcie głowy i promienny uśmiech starczą za całą odpowiedź...
Przez ręce doktora w ciągu lat praktyki „przewinęło się” kilka tysięcy dzieci. On sam nie ukrywa, że to, co robi, robi z pasją. Jest przekonany, że w tej pasji trochę pomaga mu Pan Bóg.
– Po latach pracy wiem, że do mojej pasji ktoś tam na górze dołożył szczyptę powołania. Kto chce, niech nie wierzy, ale
w powołaniu lekarza jest dar boży
– mówi dr Rafał Bojar.
Sześcioletni Piotrek Świrgoń z Osówki po operacji już doszedł do siebie. Teraz opowiada z przekonaniem, że drugiego takiego doktora, jak doktor Bojar, nie ma w Lublinie. A może nawet na świecie.
Dlaczego?
– Bo jak kroi, to nie boli. A jak po operacji boli, to przyjdzie, pogada. I uż jest lepiej. Onsię ciągle uśmiecha i wcale nie denerwuje. Wcale, a wcale... – tłumaczy Piotrek.
Najpierw harcerz
Zanim został lekarzem, był harcerzem. Nie mogło być inaczej, skoro harcerzem jeszcze przed wojną był jego ojciec Józef.
– Odkąd pamiętam, jeździłem na obozy. Powierzano mi odpowiedzialną rolę sanitariusza. Można powiedzieć, że od małego znałem się na stłuczeniach, oparzeniach, a nawet zwichnięciach. Zostałem więc chirurgiem – śmieje się dr Bojar.
Taniec szkieletów
Jak został lekarzem? W Zamościu mieszkali na ulicy... lekarzy.
– Mój ojciec był nauczycielem. Z kim mógł się przyjaźnić? Z księdzem, aptekarzem i lekarzem. Na naszej ulicy mieszkała cała plejada doktorów. Nie było wyjścia; poszedłem na doktora – żartuje dr Bojar.
Rok wcześniej na medycynę dostał się jego brat. Studia były pracowite i bardzo kulturalne. Z zaliczeń leciał na próbę zespołu „Dren 59”. Z próby Drenu na próbę „Szkieletów”, gdzie na gitarze grał Irek Szymański.
– Te „Szkielety” wyszły mi na dobre. Zachowałem proporcje pomiędzy nauką a zabawą – tłumaczy dr Bojar.
Przez dziesięć lat pracował w pogotowiu.
Dostał tu solidną szkołę życia.
Na zawsze zostanie mu w pamięci wezwanie: „ratować tatusia!”. Zamiast mieszkania – była spelunka. Zamiast tatusia – zwłoki. Zamiast prośby – siekiera wbita w podłogę.
– Syn był kompletnie pijany. Rzucił się na mnie z siekierą. Zdążyłem odskoczyć. Wbiła się w podłogę. Kiedy wpadła policja, tłumaczył, że chciał mnie prosić, żebym ratował tatusia – wspomina dr Bojar.
Rok kosiarek
W 1973 roku, kiedy pracował już w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym na Staszica, trafiła się seria nieszczęśliwych wypadków podczas żniw.
Do dziś nie zapomni dziecka ze stopami obciętymi powyżej kostek i bardzo ciężkiej operacji. Dzięki wysiłkowi zespołu oddanych lekarzy, stopy udało się przyszyć. W kilkanaście dni do szpitala trafiło kolejne dziecko, potem następne.
– To była czarna seria. Ratowaliśmy, co się da. Nogi się zrastały, a ja uczyłem się pokory. Choćby człowiek był najlepszym lekarzem, bez kolegi z zespołu nie da sobie rady – mówi Bojar.
Z jedną z dziewczynek, dziś już dorosłą kobietą, której kosiarka obcięła nogi, utrzymuje kontakt od dziś. Ból minął, została przyjaźń na całe życie.
• Panie doktorze, gdyby pan miał wymienić najcudowniejsze przeżycie z tamtych lat...
– Bez wahania wymieniłbym jedno: jak przyszyliśmy stopy temu pierwszemu dziecku. Po trzech miesiącach zdjąłem gips. Najpierw były ćwiczenia. Potem specjalne strzemiona na stopy, kule do ręki i pierwsza próba chodzenia. Wyciągnąłem ręce. Mówię: chodź. Pamiętam krótkie niepewne spojrzenie. Potem pierwszy krok. I łzy. Najpierw w oczach dziecka. Potem w moich – opowiada dr Bojar i dodaje:.
– Dla takich łez warto żyć.
Zawsze młody
Kiedyś pracował za trzech. Dziś zrezygnował nawet z prywatnej praktyki. Pracuje tylko w szpitalu.
– Jak dzieci były małe, to żona pokazywała palcem na szpital i mówiła: Zobaczcie, gdzie mieszka tatuś...Dziś w domu bywam częściej, ale i tak zdarza mi się pracować po kilkanaście godzin.
• Nie czuje się pan zmęczony?
– Nie. Wie pan, ja zawsze wyglądałem o dziesięć lat młodziej niż miałem. I zawsze młodziej się czułem. Wciąż mam duży zapas sił.
• A co z syndromem wypalenia? Znam lekarzy, którzy wykonują swoją pracę rzetelnie, ale nie mają już sił, żeby się przejmować. A co dopiero uśmiechać...
– Jakże to tak? Bez uśmiechu? Bez miłości?. Nie umiem sobie tego wyobrazić...
Był dla mnie jak ojciec
Doktor Rafał Bojar jest jednym z „Naszych Nieprzeciętnych”. W plebiscycie „Złota Kropka” dostał najwięcej głosów od dzieci. Ze wzruszeniem czytaliśmy, jak na jednym z kuponów mały pacjent napisał: „Leczył mnie, był jak ojciec, kocham go”.
To samo powiedziała mi bez słów Eliza. W jej zapatrzonych oczach była pewność, że najbardziej kocha mamę i tatę, a zaraz potem doktora.
To samo powiedział mi Piotrek, gdy tłumaczył, że takiego drugiego doktora, „co się ciągle uśmiecha, a wcale nie denerwuje, nie ma w Lublinie, a może nawet na całym świecie”.
• Panie doktorze, czym sobie trzeba zasłużyć na taką miłość pacjentów?
– Nie stawiać barier. Słuchać. Rozumieć. Szanować ich psychikę. Tym bardziej, jeśli to są małe dzieci. Ich nie da się oszukać przyklejonym uśmiechem. Trzeba być dobrym.