Korespondencja własna z USA
W 1985 roku na wielkiej aukcji koni w Kentucky bohaterem dnia był Lech – pięknie wyrośnięty, roczny biały ogier czystej krwi arabskiej, o smukłych nogach i szlachetnym łbie. Osiągnął najwyższą cenę – 250 tysięcy dolarów. Lech pochodził z polskiej stadniny w Michałowie. Jego rodzice: klacz Dunkierka i ogier Palas byli wielokrotnymi championami Polski i Europy. Źrebaka, który urodził się już w Ameryce, nazwano Lech –
na cześć legendarnego przywódcy „Solidarności” Lecha Wałęsy.
W owym czasie Lech Wałęsa wyszedł z komunistycznego więzienia i znowu był szeregowym pracownikiem stoczni w Gdańsku. Życie, jakie wiódł, było szare i smutne. Przed Lechem z Kentucky malowała się znacznie lepsza przyszłość. Jako potomek końskiego rodu, którego pochodzenie datuje się od XIX wieku, miał stać się klejnotem amerykańskich hodowli arabów. Towarzyszyły mu okrzyki zachwytu i westchnienia pożądania.
Stan Kentucky to amerykańskie centrum hodowli koni. Po niezliczonych pastwiskach biegają tabuny tych zwierząt. W Lexington odbywają się wyścigi konne i aukcje. Przyjeżdżają na nie najbogatsi ludzie z całego świata. Lotniska zapchane są wtedy prywatnymi odrzutowcami, a drogi luksusowymi limuzynami.
Stary koń przy drodze
Minęło siedemnaście lat. Nancy Ryan, mieszkanka Florydy, wybierała się z wizytą do pobliskiej farmy. Ponieważ jechała tam po raz pierwszy, udzielono jej wskazówek przez telefon: „Skręcisz w lewo. Łatwo poznasz to miejsce, bo przy drodze stoi stary, chudy, szary koń”.
Tak też było. Na rogu stał stary, chudy, szary koń. Miał wyleniałą grzywę i marną resztkę ogona. Przez skórę na bokach można mu było policzyć wszystkie żebra. Za żłób służyła mu wiekowa, połamana komoda. Na wybiegu nie było daszka, gdzie koń mógłby się schronić przed palącymi promieniami słońca albo ulewą.
Właścicielka szarego konia była nim wyraźnie rozczarowana.
– Nie można na nim jeździć, bo ma uszkodzone kolano. Nie można go używać w hodowli, bo nie ma dokumentów. Nie można go sprzedać, bo nikt go nie chce... – tłumaczyła.
Nancy zrobiło się żal konia ze smutnymi oczami. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w latach młodości szary rumak musiał być niezwykle piękny.
– Podobno jest to czystej krwi ogier arabski, pochodzący z Polski. Nazywa się Lech. Ale kto to wie na pewno? – powiedziała właścicielka.
Przez następne kilka tygodni smutne oczy siwego Lecha bezustannie towarzyszyły Nancy. Chciała odkupić konia, ale rodzina się nie zgodziła. Nancy i jej mąż mają troje dzieci, opiekują się dziadkami i hodują cztery konie. Nie mogli sobie pozwolić na jeszcze jednego zwierzaka.
Po miesiącu odezwała się właścicielka Lecha.
– Pamiętasz tego siwego ogiera, którego widziałaś u mnie? Muszę się go pozbyć. Nie stać mnie na jego utrzymanie – oznajmiła.
Wtedy Nancy postanowiła, że
weźmie Lecha do siebie.
Lech wyglądał jeszcze gorzej. Na jego widok dzieci Nancy się rozpłakały.
– Mamo, jak ktoś może zrobić coś takiego koniowi! – szlochał 9-letni Geoff.
Lech głodował tak długo, że niemal odzwyczaił się od jedzenia. Początkowo wcale nie chciał jeść. Na dodatek miał zepsute zęby, źle gryzł i nie mógł trawić pokarmu.
– Wyglądał jak worek kości – wspomina Jim.
Jim Yanchunis jest weterynarzem. To on wyleczył zęby, zrobił niezbędne zastrzyki i opracował dietę dla Lecha. Koń dostawał siano z dodatkiem białka w granulkach, olej kukurydziany, witaminy.
W Nancy, która jest dziennikarką, odezwała się żyłka reportera-detektywa. Wysłała listy do rozmaitych instytucji, dzwoniła do hodowców koni. W starym wydaniu specjalistycznego periodyka „Swiat Konia Arabskiego” (Arabian Horse World) znalazła telefon hodowcy George Zbyszewskiego.
- Pamiętam tego konia, pamiętam jego matkę! – krzyczał do słuchawki podekscytowany Zbyszewski. - Widziałem ich przed laty w Scottsdale!
Dzieje polskich arabów
Również w Scottsdale, w Arizonie, mieszka człowiek, który do Ameryki sprowadził Dunkierkę, matkę Lecha. Jerry Vanier niezbyt chętnie zgodził się opowiedzieć historię sprowadzanych z Polski arabów. Konie tej krwi były swojego czasu bardzo modne w Ameryce. Bogaci i sławni ludzie chcieli szczycić się posiadaniem takich wierzchowców. Dlatego właściciele stadnin zakładali specjalistyczne hodowle. Matki i ojców źrebiąt importowano z Polski, gdzie są najlepsze w świecie klacze i ogiery, hodowane od stuleci. Ich podaż była jednak niewielka, a handel utrudniony przez biurokratyczne przepisy komunistycznego kraju. Ceny arabów osiągały setki tysięcy dolarów. Na handlu tymi końmi można było nieźle zarobić.
Jerry też chciał zarobić. Skorzystał z pomysłu, że najbardziej opłaca się kupić w Polsce klacz, przed przywiezieniem do Ameryki pokrytą przez ogiera z bardzo dobrym rodowodem. W ten sposób w ciągu roku za cenę jednego konia można mieć dwa. Jerry sprowadził klacz Dunkierkę. Lech urodził się już w Ameryce. Jego ojciec, słynny Palas, został w Polsce.
Ale Jerry nie zarobił tyle, ile planował. Kupiec Lecha nigdy nie zapłacił pełnej sumy, jaką wylicytował na aukcji w Kentucky. Nie dostał więc metryki pięknego źrebaka. Ponieważ sprawa sądowa niczego nie rozstrzygnęła, Lech stracił status końskiego arystokraty. Co się z nim działo przez siedemnaście lat – nie wiadomo. Dziś nie sposób ustalić, jak znalazł się na Florydzie i dlaczego ma okaleczone kolano.
Nancy próbowała zdobyć oryginalną metrykę Lecha. W amerykańskim Rejestrze Koni Arabskich imiona rodziców Lecha są tak znane, że pytania o nie wywołały zainteresowanie urzędników. Trzeba jednak było przeprowadzić pozytywną identyfikację. Konie arabskie mają różowe cętki rozsiane na całej skórze. Cętki tworzą unikalne wzory – podobnie jak linie papilarne u ludzi. Nancy musiała ogolić koniowi czoło i kopyto, by sfotografować skórę. Zdjęcia potwierdziły tożsamość Lecha. Nic nie stało więc na przeszkodzie, żeby wydać Lechowi nową metrykę i wciągnąć go do rejestru. Po siedemnastu latach tułaczki Lech powrócił do najwyższych sfer. Wkrótce znalazł przytulny dom, w małej stajni niedaleko Tampy na Florydzie.
Po Lechu ledwo teraz widać ślady niedawnej poniewierki. Przybył na wadze dobre kilkadziesiąt kilogramów, odrosła mu grzywa i ogon. Oczy nabrały blasku, sierść stała się jedwabista.
Przez kilka miesięcy Lech był kimś ważnym w życiu Nancy i jej rodziny. Mimo że nie można go dosiadać, przysparza im wiele radości. Biega szczęśliwy jak źrebak, lubi się czesać i myć, domaga się, by go głaskać po łbie i uszach. Gdy wtula chrapy w dłoń Nancy, zamyka oczy i drzemie. To jego ulubiona pieszczota.
Czy wróci do ojczyzny przodków?
– On musi być tam, gdzie może przyczynić się do rozwoju swojej rasy, gdzie dostanie opiekę na najwyższym poziomie – uważa Nancy. – My nie mamy takich możliwości.
Próbowała znaleźć dla Lecha bezpieczne miejsce w USA. Bezskutecznie.
– Na dodatek nie dowierzam już amerykańskim hodowcom. Nie chciałabym, żeby Lech znowu był wydany na poniewierkę. Najlepiej byłoby dla niego, gdyby wrócił do swojej ojczyzny, do Polski – marzy Nancy. – Może nawet do Michałowa.
Nancy uważa, że tylko w Polsce Lech byłby doceniony i miałby fachową opiekę. Próbuje nawiązać kontakty z polskimi hodowcami.
Lech nie jest jeszcze zbyt starym koniem, wciąż może być reproduktorem. Ale jego szanse na „zamieszkanie” w Michałowie są małe. Państwowe stadniny nie przyjmują starszych koni, nawet jeżeli pochodzą z ich hodowli. Stare konie są sprzedawane prywatnym hodowcom. Te najbardziej zasłużone mogą dożyć swych dni w rodzinnej stajni.
Historia Lecha wzbudza duże zainteresowanie Amerykanów. Wielu przyjeżdża na Florydę z bardzo daleka, by go zobaczyć, pogłaskać, nakarmić.
– My i oni mamy wspólną cechę: kochamy konie – mówi Nancy. – Lubimy się nimi zajmować, patrzeć jak biegają. Nie traktujemy ich jak towar, na którym można i trzeba zarobić.