- Drażniły mnie trochę od początku, zanim ten film powstał. To porównanie, moim zdaniem, całkowicie mylne. Bo film to nie jest historia Bridget Jones, może jedynie ten rodzaj humoru, z jakim jest traktowana - jak siebie widzi i jak postrzega świat. Natomiast sytuacja kobiet jest zupełnie różna. Bo Bridget Jones to 30-letnia dziewczyna, która nie zaznała jeszcze życia dojrzałej kobiety. Pokazana jest, do czego dąży, do czego zmierza, za czym tęskni, o czym marzy. Judytę zaś poznajmy w momencie, kiedy żegna się z pierwszym mężem, gdy się z nim rozstaje i zaczyna życie od nowa, kiedy wszystko musi zbudować od początku.
• Podobno casting do tej roli wygrał ktoś inny?
- Z premedytacją nie interesowałam się tym do końca. Od czasu do czasu docierają do mnie takie informacje. Wiem, że były jakieś kandydatki. Ale co zdecydowało, że to mnie wybrano, mimo iż od początku mówiono o mnie, że to nie jest ten typ kobiety, że nie o taką aktorkę chodzi? Nie wiem.
• Pani od projekcji tego filmu zdobyła uznanie nie tylko w oczach krytyki, ale również zwykłych ludzi. Troszkę to smutne, iż nie wszyscy pamiętają czy wiedzą, że pani warsztat i talent zauważono już dużo wcześniej, bo w 1987 roku, kiedy dostała pani prestiżową nagrodę im. Stanisława Wyspiańskiego za role zagrane na szczecińskiej scenie: w "Białym małżeństwie” Różewicza, "Matce” Witkacego i "Opętanych” Gombrowicza. Czy takie nagrody uskrzydlają aktora?
- Każda nagroda to coś niezwykle pięknego, zwłaszcza że nie zdarza się nam to zbyt często. Miewałam takie okresy od pierwszego sezonu, że dostawałam jedną czy dwie nagrody, a ta, o której pan wspomina, zwieńczyła okres moich sześciu czy siedmiu sezonów. A potem przeniosłam się do Warszawy i był długi czas, gdy nie dostawałam żadnych nagród.
• Ktoś panią wypatrzył, zaproponował pracę w stolicy?
- Maciej Prus, ówczesny dyrektor Teatru Dramatycznego, który w 1990 r. był przewodniczącym jury festiwalu teatralnego w Kaliszu. Prezentowaliśmy tam spektakl przeniesiony z poznańskiego Teatru Nowego w reżyserii Janusza Nyczaka pt. "Damy i huzary”. I po tym festiwalu Maciej Prus zatelefonował do mnie i zaproponował mi pracę w Warszawie.
• Chętnie się pani zgodziła?
- Przyjmowałam tę propozycję z dużą rezerwą i lękiem ogromnym. Ale urodziłam dziecko, przenieśliśmy się do Warszawy z całą rodziną i jakoś tak zapuściłam tu korzenie.
• Czy pani mąż, który też jest z zawodu aktorem (choć pracuje obecnie w innej branży) nie jest człowiekiem zazdrosnym o pani sukcesy zawodowe?
- Nie, to jest taki dziwny przypadek ten mój mąż. Moi przyjaciele, którzy nie znali go od strony zawodowej, przewidywali, że mnie może się w mojej profesji powieźć lepiej od niego, że ten układ w przypadku małżeństwa aktorskiego jest z góry skazany na śmierć. Bo kobiety są w stanie udźwignąć sukces zawodowy męża, nigdy odwrotnie.
Pracowaliśmy w Poznaniu w dwóch różnych teatrach i tak się układało, że to ja zdobywałam jakieś nagrody i on nie był o moje sukcesy zawodowe zazdrosny. Traktował je jako wspólne, jako naszą wspólną wygraną.
• A czy pani mąż krytykuje, ocenia pani pracę?
- Tak, ale on nie przychodzi po spektaklu i wylewa kubeł pomyj na moją głowę. Zazwyczaj jest tak, że ja pierwsza pytam, a on odpowiada. I myślę, że jest w swoich ocenach szczery. Potrafi powiedzieć, że coś go nie satysfakcjonuje, że coś mu się nie podoba. Ale stara się powiedzieć to tak, żeby mnie nie zranić. A ja wiem, że mogę mu zaufać.
• Pani mąż jest od pani młodszy. To przypadek, czy świadomy wybór?
- Przypadek... (śmiech)
• A kto w domu ma głos decydujący?
- Nie ma takiej osoby. To typowo partnerski związek. Mnie się to podoba, bo nikt nie usiłuje grać pierwszych skrzypiec. Polega to na tym, że my sobie nawzajem pomagamy. Są chwile, kiedy ja jestem bardziej obciążona zawodowo, a wtedy mąż przejmuje obowiązki domowe. A bywa też odwrotnie. Nie ma sztywnego podziału obowiązków w naszym małżeństwie. Jesteśmy, jak ja to mówię, spółką, w której każdy ma 50 proc. udziału.
• Często odwiedza pani rodzinny Gowidlin na Kaszubach?
- Rzadko. Zbyt rzadko, z braku czasu.
• Czy ten zawód był pani wymarzonym?
- Ja nigdy nie marzyłam o aktorstwie. Myślałem, że zostanę nauczycielką, że pójdę w ślady mojej mamy. A to, że zostałam aktorką, to był pomysł mojej polonistki z liceum, który podchwycił mój kolega i to oni pchnęli mnie w tym kierunku.
• Kiedy poczuła się pani dobrze w tym zawodzie?
- Nie istnieje chyba taki stan. Ja po prostu poczułam w pewnym momencie, na etapie mojej drogi zawodowej, że jest to moje miejsce na ziemi. Że bez względu na to, ile ta profesja niesie udręki i jaki ból zadaje, jest to zawód, który chcę wykonywać. Że to jest moja pasja, coś co mnie porusza, jest ważnym elementem mojego życia.
• Czy piękna aktorka miewa kompleksy?
- Tego nie wiem. Należałoby zapytać o to piękną aktorkę.
• A więc pytam o to Danutę Stenkę...
- Myślę, że tak już jest z kobietami, że te piękne, którym zazdrościmy urody, miewają kompleksy.
• A czy miewają kaprysy?
- Do starości zachowujemy jakiś fragment dziecka. A w osobowość dziecka wpisane są kaprysy...