Nie wiadomo co się stało z jednym z protokołów pobrania śladów zapachowych. Świadkowie, którzy sami mają wiele na sumieniu, obciążają coraz to inne osoby. A oskarżony, który już osiem miesięcy siedzi w areszcie, ma alibi.
Z podwórka wchodzi się na korytarz, a potem do kuchni z kaflowym piecem. Dalej pokój i komórka.
Skromnie i bez wygód.
Porządek jak u starego samotnego kawalera. Ale w Gródku Szlacheckim właściciel domku - 75-letni Albin I. - uchodził za zamożnego. Dostawał rentę. Nikogo nie miał na utrzymaniu. Handlował wódką i papierosami przemycanymi zza wschodniej granicy. Wszyscy o tym wiedzieli, może z wyjątkiem policji, bo Albin handlował bez przeszkód od wielu lat.
Ludzie z Gródka wiedzieli też, że Albin I. był bardzo ostrożny; w nocy nie otwierał nieznajomym drzwi.
Jednak w nocy z 23 na 24 lipca 2004 roku musiał sam wpuścić napastnika. Policja na drzwiach wejściowych nie znalazła żadnych sladów włamania. Całe były też okna.
Następnego dnia Albina I. o siódmej nad ranem znalazł sąsiad. Mężczyzna leżał w podkoszulku; w sieni. Ręce miał związane taśmą klejącą i smyczą na klucze. Obok leżało toporzysko od siekiery i nóż.
Sąsiad zadzwonił po policję.
- Mamy zabójstwo - uznała prokuratura.
Pierwszy przełom w śledztwie przyniosły wyniki sekcji zwłok. Okazało się, że staruszek umarł śmiercią naturalną, a nie od obrażeń zadanych przez rabusia. - Ostra niewydolność krążenia - brzmiała ekspertyza biegłych lekarzy.
Napastnik przyczynił się do jego śmierci co najwyżej przez to, że go wystraszył, a potem na dłuższy czas unieruchomił. A to już "tylko” łagodniej karane nieumyślne spowodowanie śmierci połączone z napadem. Co najwyżej 12 lat więzienia.
Policjanci zaczęli przesłuchiwać świadków. Pierwszy ślad prowadził do dwóch młodych dziewczyn Moniki i Mileny. Albin I. lubił towarzystwo nastolatek. Dziewczynom, które go odwiedzały, dawał w prezencie papierosy i wódkę, a także wspierał finansowo. W ukrytej w zbożu plastikowej bańce trzymał listy, które świadczyły o tej zażyłości. Prokuratura ten trop uznała za fałszywy. Monika i Milena twierdziły, że mają alibi na noc napadu. Były w tym czasie w Parczewie.
Nic nie dało zabezpieczenie odcisków palców w domu napadniętego ani pozostałych śladów. Na porównanie czekał ślad zapachowy pobrany z noża, który leżał przy zwłokach staruszka.
Przełom
- tak w akcie oskarżenia napisał prokurator pod datą 9 września. Parczewska policja przesłuchiwała wówczas Wojciecha P., złodzieja samochodowego. Chodziło o zupełnie inną sprawę, ale - jak zapisano w protokole - przesłuchiwany zaczął mówić, że sporo wie o napadzie na staruszka w Gródku. Był na dyskotece w Suchowoli. Spotkał tam znajomego Marka S., hutnika spod Siemienia. Pili wódkę "Luksusową”. Rozwiązały się języki. Marek S., pytany skąd ma pieniądze, miał odpowiedzieć:
"Mieliśmy takiego dziadka w Gródku, ja go sobie upatrzyłem, wiedziałem, że ma pieniądze. Weszliśmy do domu, dziadek leżał na łóżku, ja go uderzyłem w łeb”. Potem miał znaleźć w szufladzie 2,5 tys. zł.
Rozmowę Marek S. zakończył tak:
"Widzisz, tak się robi pieniądze”.
Upłynęło kilka miesięcy. Policjanci pobrali od Marka S. materiał zapachowy. Mężczyzna przez kwadrans trzymał w rękach wyjałowioną gazę, którą potem włożył do słoika. W laboratorium kryminalistycznym Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie wyszkolony pies porównał to z zapachem z noża znalezionego w domu napadniętego. W kwietniu 2005 roku nadeszły wyniki. Biegli uznali, że zapach zostawiła ta sama osoba. Marek S. został aresztowany. Prokuratura oskarżyła go o napad na staruszka i zrabowanie 2,5 tys. zł.
Mył ręce, czy nie mył?
- On tego nie zrobił - utrzymuje matka Marka S.
Wynajęła adwokata. Mecenas z Lublina w aktach sprawy nie znalazł jednego z protokołów z pobrania śladów zapachowych przez parczewskich policjantów, czyli dokumentu pokazującego jak pozyskano podstawowy dowód oskarżenia.
Sam oskarżony opowiadał, że próbki zapachów były pobierane od niego dwukrotnie. Za drugim razem został oderwany od układania glazury. Miał brudne ręce, które policjant kazał mu umyć. Marek S. użył mydła o zapachu cytrynowym. A coś takiego fałszowałoby późniejsze wyniki badania osmologicznego.
- Mycia rąk nie było - zaprzeczył policjant.
Tymczasem już w trakcie procesu okazało się, że część wersji Marka S. jest prawdziwa. Policjanci przyznali, że zapach pobierali od niego dwukrotnie.
Alibi
Przed sądem w Parczewie Marek S. przypomniał sobie, że 23 lipca 2004 roku był nad jeziorem w Białce. Potwierdził to jego brat z narzeczoną Dorotą. Brat miał imieniny i chcieli postawić grilla na pomoście, na co nie pozwolił ratownik.
- Marek przez cały czas był z nami - przyrzekała w sądzie Dorota.
Zdarzenie z grillem pamiętał również ratownik, dawny nauczyciel Doroty. - Pełniłem dyżur ratowniczy. Na pomoście spotkałem swą byłą uczennicę i dwóch mężczyzn - potwierdził w sądzie.
Doskonale spreparowane alibi czy prawda? Na to pytanie już wkrótce będzie musiał odpowiedzieć parczewski sąd.
Zagadki
Zagadek jest więcej. Dariusz K., kolejny świadek w sprawie, twierdził, że napadu dokonał ktoś zupełnie inny. On też miał rozmawiać ze znajomym - Sylwestrem D. - który przyznał się do napadu na mieszkańca Gródka. Dokładnie opowiedział jego przebieg. Podał wspólników; wśród nich znajomego młodych dziewczyn, które często bywały u Albina.
Na rozprawie pojawił się też Kazimierz L. Twierdził, że był w parczewskiej komendzie gdy przesłuchiwano tam Wojciecha P., później głównego świadka oskarżenia.
Kazimierz L. załatwiał własne sprawy. Przypadkiem znalazł się w tym samym pokoju, co Wojciech P. - Policjant namawiał P., żeby obciążył Marka S. w zamian za złagodzenie wyroku - utrzymuje Kazimierz L.
Na razie Marek S. przebywa w areszcie już osiem miesięcy. I posiedzi jeszcze przynajmniej miesiąc, bo dopiero na grudzień zaplanowano kolejną rozprawę.