– Ja tu nie jestem od rozśmieszania – powiedział lubelski jogin śmiechu, a 12 osób, które to usłyszało głośno się zaśmiało. W sobotę, 29 sierpnia, na mapie Lublina oficjalnie pojawiło się nowe miejsce, które docenią wszyscy poszukiwacze „zastrzyku radości”: Endorfinacja – Klub Jogi Śmiechu.
Przyjechałem do Stefana. Będę się śmiać - mówi Michał, mój znajomy, którego spotkałem na pół godziny przed rozpoczęciem warsztatów z jogi śmiechu. To znak, że byłem w dobrym miejscu. Ul. Krochmalna, środek miasta, duża hala z salą CrossFit Lublin. Dotarłem pod właściwy adres, na miejscu czekało już kilka osób: wszyscy ubrani na sportowo i z butelkami wody. Jest gorąco, a śmianie się przez ponad godzinę może zmęczyć. Taka ochłoda jeszcze się przyda.
Rozgrzewka: swobodny taniec
W środku jest już założyciel Endorfinacji, czyli Stefan Janicki. Jogin śmiechu po kursie, kształcił się u Piotra Bielskiego, jednego z pierwszych trenerów tej sztuki w Polsce. On z kolei zasięgnął wiedzy ze źródła: od jej twórcy, indyjskiego lekarza dr. Madana Katarii (warto zapamiętać to nazwisko, bo jeszcze się pojawi). Joga śmiechu przebyła długą drogę z Indii do kraju nad Wisłą.
Stefan Janicki wyróżniał się z całej grupy, bo cały czas był uśmiechnięty i śmiał się najgłośniej. Jako jedyny miał też różnokolorowe skarpetki.
Na początek rozgrzewka. Jogin śmiechu włącza muzykę. - Chodzimy po sali. Jesteśmy jak wolne elektrony - zachęca. Był też taniec, styl dowolny. Jedni skakali, inni przestępowali z nogi na nogę. Aby tylko zachować rytm. Muzyka temu sprzyjała, bo z głośników sączyły się pozytywne wibracje: słowa „Moc, energia, endorfina” łatwo wchodzą do głowy.
12 adeptów, a do tego jogin, dało się porwać tańcowi. Niektórzy jeszcze nieśmiało, ale z czasem był coraz większy luz.
Pogadanka
Muzyka ściszona, wszyscy siadają. Można po turecku, choć to sztuka z Indii jest. Zanim praktyka, przyda się trochę teorii. Stefan Janicki mówi zebranym, skąd wzięła się joga śmiechu: w 1995 roku opracował ją dr Madan Kataria. Aktualnie praktykuje się ją w ponad 100 krajach na świecie. W Polsce trenerów po kursach jest kilkuset, ale regularnie jogę śmiechu uprawia ich mniej.
W lubelskiej grupie znalazło się sześć osób, które nigdy wcześniej nie spotkały się z tą sztuką. To dobrze, bo według Stefana Janickiego od teraz będą zdrowsze. Okazuje się, że częste śmianie się przynosi wiele korzyści: wyzwala endorfiny (tzw. hormony szczęścia), redukuje stres, ułatwia nawiązywanie dobrych relacji z innymi oraz pomaga wejść na drogę spokoju. W skrócie, nie musisz podążać śladami starożytnych Greków i oglądać przedstawienia teatralne, żeby osiągnąć katharsis. Wystarczy często się śmiać.
- Ja śmiałem się kiedyś przez 50 minut - chwali się trener. Co ciekawe, joga śmiechu to trochę oszukiwanie własnego umysłu. - Nasz organizm nie rozróżnia, czy śmiejemy się spontanicznie, czy dlatego, że chcemy. To może wydawać się dziwne, takie śmianie się bez powodu.
W jodze śmiechu ważne jest również to, żeby pozbyć się pewnej blokady przed śmianiem się, tak naprawdę, ze wszystkiego i z niczego.
- Mamy w głowie takiego wewnętrznego krytyka, którego musimy wyrzucić - podkreśla Janicki.
Ćwiczenie pierwsze: krąg
Od słów do czynów. Uczestnicy ustawiają się w krąg i przyjmują „pozycję zwycięzcy” poprzez podniesienie rąk do góry (taka ludzka litera Y). Potem każdy z adeptów jogi śmiechu wchodzi do środka kręgu i wykrzykuje swoje imię (niektórzy się trochę wstydzili i mówili raczej cicho), a pozostali nagradzali go owacją na stojąco. W sumie 13 takich aplauzów. Już w tym momencie część osób zanosiła się śmiechem, więc coś w tej jodze musi być.
Przy intensywnym śmianiu się może nas rozboleć szczęka. Dobrze jest ją sobie zawczasu rozgrzać. - Można delikatnie poklepać się po twarzy. Kto lubi może mocniej - żartuje jogin.
Najciekawsze w tym przygotowaniu było jednak „przejście w tryb radości”. Wszyscy złapali się za łokieć jednej ręki i trzymali zaciśniętą pięść w górze. - To jest dźwignia radości - tłumaczy Stefan Janicki. Trzeba było przechylić rękę w jedną stronę i „przestawić się” na pozytywne myślenie. Oczywiście wszystko to przy salwach śmiechu.
Warsztaty z takiej jogi przypominają nieco seanse terapeutyczne lub hipnotyczne. Muzyka pomaga wprowadzić się w pewien trans. Jogin oraz jego adepci siadają i sami wybijają rytm. Pierwszy, najprostszy, brzmiał jak ten z piosenki „We Will Rock You” od grupy Queen. Potem dochodziły kolejne elementy i robiło się coraz trudniej.
Do tego wszystkiego jeszcze: „napinka” - spinanie wszystkich mięśni i rozluźnianie ich przy towarzyszących temu odgłosach śmiechu oraz „energetyzujący okrzyk”, czyli wykrzyczane słowa: „Super, super, hej!”. To wszystko przewijało się wielokrotnie podczas zajęć.
Różne style śmiania się
Samo „ha ha” czy „hi hi” to zbyt mało, żeby opisać śmiech. Kiedy w jednej sali zbierze się 13 radosnych osób, to tyle też mamy stylów śmiania się. - W tym ćwiczeniu może się przydać dziecięca wyobraźnia, bo to będzie zadanie aktorskie - zapowiada Stefan Janicki. Na chwilę każdy musiał zapomnieć o własnym śmiechu i przybrać czyjąś „śmiechową” tożsamość.
„Geniusz zła” śmieje się przeciągle, tubalnie i złowieszczo. Na drugim końcu „linii śmiechu” są z kolei kreskówkowe Atomówki, czyli trzy dziewczynki, które „walczą ze złem i występkiem”. Najwidoczniej dobro jest kojarzone z dziewczęcym śmiechem. Do tego jest jeszcze „mała, wredna dziewczynka” i „wyniosła dama”.
Chodząc ulicami Lublina, nietrudno zauważyć, że wielu przechodniów wbija wzrok w ziemię i rzadko się uśmiecha. Joga śmiechu próbuje znaleźć receptę i na to. Podczas warsztatów jej adepci musieli podejść do drugiej osoby, spojrzeć jej prosto w oczy, zaśmiać się (ale nie wyśmiać) i ukłonić w tradycyjnym indyjskim pozdrowieniu „namaste”. W tej sytuacji u niektórych pojawił się jeszcze jeden rodzaj śmiechu - ten nerwowy.
Joga Śmiechu
Ćwiczenie dziesiąte: sport to zdrowie
Niektórzy pewnie pamiętają czasy, kiedy „cała Polska dmuchała w stronę telewizora”, żeby Adam Małysz doleciał jak najdalej w konkursach Pucharu Świata w skokach narciarskich i zdobył kolejną Kryształową Kulę. W jodze śmiechu nie potrzebujesz skoczni do osiągania sukcesów, a każdy „skok” z ziemi kończysz telemarkiem i wybuchem radości.
W ogóle ta sztuka chętnie sięga wyobraźnią do sportu: jest szybownictwo (bieganie po sali z rękami rozłożonymi na boki), łucznictwo (w ruch idą „strzały śmiechu”, które mają być wycelowane w sufit, żeby „nikogo nie trafić”; w końcu to nie „strzały amora”) czy podnoszenie ciężarów (dźwiganie sztangi bez użycia sztangi). Wszystko, oczywiście, z uśmiechem na ustach.
Przyglądając się kolejnym ćwiczeniom, nasunął mi się wniosek, że joga śmiechu próbuje także ubarwiać codzienną rzeczywistość. - Wyobraźmy sobie, że dostaliśmy kopertę z rachunkami. Nie ma się co martwić. Śmiejemy się, bo nie mamy kasy - zachęca Stefan Janicki, pokazując puste kieszenie w spodniach. Od razu nasunęło mi się pytanie, czy wśród uczestników warsztatów byli pracownicy urzędu skarbowego. Nie słyszałem złowieszczego śmiechu, więc chyba nie.
Ćwiczenie kolejne: leżakowanie
Im bliżej końca zajęć, tym więcej okazji do uspokojenia się i wyciszenia. Śmiech angażuje wiele grup mięśni, w tym także przeponę. Część warsztatów poświęcona była kontrolowaniu własnego oddechu. Najlepiej sprawdzała się przy tym pozycja leżąca i leniwa muzyka w tle.
Te chwile relaksu to jedne z niewielu momentów, kiedy w sali było cicho. Jednak i to nie trwało długo. - To jak, śmiejemy się? - pyta jogin, a odpowiedziały mu uradowane głosy. Salwy śmiechu ponownie przeszły po całym pomieszczeniu. Patrzyłem na zegar wiszący na ścianie i mogę spokojnie stwierdzić, że ten nagły przypływ radości trwał kilka minut.
Potem nastąpiła głucha cisza, wszyscy powoli się podnieśli, a z głośników wybrzmiał głos dr. Madana Katarii z instrukcjami do wykonania następnego ćwiczenia. Przypominało to kolejny etap seansu hipnotycznego. Adepci jogi śmiechu chodzili po sali, machając rękami w rytm bębnów. Byłem jednak zawiedziony, bo nie dowiedziałem się, jakim stylem śmieje się indyjski lekarz. Tego zabrakło na nagraniu.
Ostatnim akcentem warsztatów był kilkunastominutowy odpoczynek, połączony z angażowaniem własnej wyobraźni. Wszyscy mieli zamknięte oczy, a Stefan Janicki podpowiadał adeptom, jakie obrazy powinny malować się w ich głowach. Na koniec każdy powiedział, jak się czuł po takim „śmiechowym” treningu. Pojawiały się różne, pozytywne określenia: beztroska, odpoczynek, rewelacja, relaks. Dla otuchy, aby łatwiej było zwierzyć się innym ze swoich emocji, pomiędzy uczestnikami krążył „przedmiot mocy”: pluszowy kwiatek.
Ucieczka od własnych myśli
Emilia: Pełna godzina śmiechu. Niesamowita energia, bardzo zaraźliwa. Także dużo fajnych wrażeń. Już kilka razy byłam na jodze śmiechu, tylko że w innych miastach. Dostałam takiego energetycznego kopa. Polecam to wszystkim osobom, które potrzebują energii czy borykają się z jakimiś chorobami. To jest takie naturalne lekarstwo - wydzielanie się endorfin do mózgu. Tej energii wystarczy mi z pewnością na cały tydzień.
Agnieszka: Pierwszy raz brałam udział w takich zajęciach. W dużym stopniu spełniły one moje oczekiwania i pozwoliły mi się zrelaksować. Uważam, że Stefan jest niesamowitym trenerem. Potrafił nas tu wszystkich zmobilizować do tego, żebyśmy się śmiali. Teraz czuję się spokojna, a jak tutaj jechałam, to muszę powiedzieć, że moje emocje były zupełnie inne, negatywne. Te warsztaty spełniły swoją rolę. Myśli się kłębią w głowie, ale na tym polega cała sztuka, żeby od nich uciec. Starałam się skupić na tych obrazach, które Stefan przed nami malował: morze, przyroda, szum drzew, śpiew ptaków. Nie pozwalałam myślom uciekać ku codzienności.