Kiedyś były tu same łąki, pola i lasy. I jeden gospodarz w promieniu kilku kilometrów. Dziś na rogóźniańskich piachach wyrasta dom po domu.
Dla Alfreda Nikiszyna wieś po raz pierwszy zatętniła życiem ponad 10 lat temu. Na jego podwórko zawitało małżeństwo lekarzy z Lublina. Powiedzieli, że kupiliby kawałek ziemi. Na działeczkę, na letni drewniany domek. Nie za dużo, nie za mało, byle blisko lasu i łąki.
- No, zatkało mnie i tyle - wspomina Alfred Nikiszyn, gospodarz z Rogóźna (gmina Ludwin). - Przecież tu u nas żadna atrakcja, pomyślałem. Same piachy i lasy. Daleko do jeziora, do kościoła, do sklepu. Kto by tu chciał przyjeżdżać? Po co?
Lekarze chcieli. Uparli się, że tutaj i nigdzie indziej, na tych najgorszych piachach, co to na nich nic nie rośnie. Daleko od jeziora, sklepu, szosy. Jak najdalej od ludzi. Do głowy im nie przyszło, że już za kilka lat ceny działek podskoczą tu o kilkaset procent, a o wolny kawałek ziemi będzie trudniej, niż w najmodniejszej dzielnicy miasta.
Tu nic nie było
Ale po tym, jak lekarzom z Lublina zachciało się pooddychać wiejskim powietrzem, nic już nie było tak, jak kiedyś. W mig przenieśli z sąsiedniej wsi wiejską chałupę z grubych bali, podciągnęli prąd, wykopali studnię. I dawaj zapraszać gości do swojej wiejskiej posiadłości. A gościom tak się spodobało, że zaraz poszli prosić gospodarza Nikiszyna, żeby im też kawałek piaszczystej ziemi sprzedał. - Za grosze to wtedy chodziło. Metr za paczkę papierosów - mówi.
Działki doklejały się do siebie jak kostki domina. Płot przy płocie, dom przy domu. Całe polany; jak małe osiedla. Wodociąg, telefony, porządna droga dojazdowa. - Patrzyłem, jak rosną te domy i oczom nie wierzyłem - śmieje się Nikiszyn. - Jeden pstrokaty, kolorowy jak z bajki, drugi jak pałac wystawny, a trzeci jak nasze, nie przymierzając, wiejskie chałupy. Człowiek zobaczył, jaką fantazję mają miastowi.
Mus jest się napić
Robi, co mu każą robić. A roboty, od kiedy ludzie z miasta poznali się na rogóźniańskich urokach, mu nie brakuje. - Chałup najwięcej się zbija; ryglówek - mówi. - Dachy się kładzie, szalunki układa.
Jackowi Gułasiowi też miastowi życie całkiem odmienili. - Zdrowie przez nich straciłem, z nadciśnienia nie mogę się wyleczyć - żali się. - Tylko by człowiekowi wódkę stawiali. I jeszcze namawiają: "Napij się pan z nami, panie Gułaś, nie daj się pan prosić”. No i jak tu odmówić? Mus jest się napić.
A poważnie: Przy tej robocie dla działkowiczów okazało się, że Jacek Gułaś to żaden tam prosty cieśla, ale prawdziwy artysta. Nie tylko bale poskłada do kupy, ale też półeczki eleganckie wyrzeźbi, stolik wytoczy. Panie z miasta zamawiają u niego fikuśne mebelki do swoich wiejskich domów.
Życie mi uratowali
Alfred Nikiszyn domów co prawda nie stawia, ale od kiedy jego gospodarstwo otoczyły kolorowe dacze, na brak atrakcji narzekać nie może. - Kiedyś to kilometr trzeba było iść, żeby człowieka zobaczyć. A teraz to jakbym w mieście mieszkał. Tu śpiewają, tam palą ognisko. Bawią się ludzie, a mnie od razu weselej się robi na duszy.
Jeszcze inaczej; bardziej pragmatycznie widzą to władze gminy. - Rolnicy mają rynek zbytu dla swoich produktów. Pracy jest więcej, bo na usługi zrobił się popyt, no, a niektórzy nieźle zarobili na sprzedaży swojej ziemi. Teraz metr działki kosztuje od kilkunastu nawet do kilkudziesięciu złotych za metr - wylicza Sławomir Czubacki, wicewójt gminy Ludwin. - Co mądrzejsi sprzedali, odłożyli na czarną godzinę. Są też i tacy, co zaraz przejedli te pieniądze.
Ale nie tylko o zarobek chodzi. Alfred Nikiszyn zawdzięcza swoim nowym sąsiadom dużo więcej - życie. - Serce od dawna mi szwankowało, ale lekarze z Łęcznej niewiele się tym przejmowali. A kiedyś tak się źle poczułem, jak nigdy. Kłucie, duszność, ból w piersiach. Akurat był u mnie działkowicz, doktor. "Coś pan niewyraźny, panie Fredku, mówi, zbadać pana trzeba”. Zawołał żonę, też doktorkę, osłuchali mnie, ciśnienie zmierzyli, coś do siebie po łacinie powiedzieli, w samochód i do szpitala. Pędziliśmy ze 160. Okazało się, że miałem ciężki zawał. Jeszcze chwila i byłoby po mnie.
Szeryf
A na złodziei pan Nikiszyn uczulony jest szczególnie. - Kiedyś dwa dni jeździłem po okolicy i szukałem kwiatków wyrwanych "mojej” działkowiczce - wspomina. - Co z tego, że to zwykłe badyle były? Cudzej własności ruszać nie można. I znalazłem, tych siniaków, co to się na nie swoje połakomili. Musieli oddać i przeprosić. Porządek jakiś musi być.
- No z tym porządkiem to, niestety, różnie bywa.... - dodaje Czubacki. - Miastowi brudzą. Różnie z tą ich kulturą bywa. Nie szanują natury.
A przecież do natury ich tu ciągnie, nie ma wątpliwości nikt z tutejszych. - Żeby odetchnąć od zgiełku miasta - uważa Nikiszyn. - Tam ludzie naprawdę ciężko pracują. Głowami robią. I mają odpowiedzialność. Jak kto się pomyli w papierach i zero dostawi, to zaraz kryminał go czeka. Dlatego na wieś jeden z drugim ucieka. Pójdzie do lasu, grzybków poszuka. W niebo spojrzy, odetchnie prawdziwym powietrzem. I wracać mu się do betonu nie chce. Dlatego niektórzy zostają. I już są nasi, tutejsi. Chociaż tacy miastowi.