Nie mają czasu albo świadomie z niego rezygnują. Zabierając zagadkę swojej śmierci do grobu, nie ułatwiają zadania najbliższym, przyjaciołom, znajomym...
Samospalenie to rodzaj demonstracyjnego samobójstwa. Nie wiadomo, przeciwko czemu lub komu protestował 26-letni tomaszowianin. Wiadomo, że leczył się psychiatrycznie.
To nie jedyna czarna historia, która zmroziła krew mieszkańców 20-tysięcznego miasta.
Ojciec i syn na jednym sznurku
Wisieli twarzą w twarz na jednej gałęzi. Choć minęło właśnie 5 lat od tamtej tragedii w Tomaszowie Lubelskim mało kto wierzy w samobójczą śmierć 58-latka i jego 24-letniego syna. – Mogli trafić w lesie na coś, czego nie powinni widzieć – snuje domysły jeden ze znajomych. – Ktoś musiał im pomóc zabrać się z tego świata. Innej możliwości nie widzę – dopowiada jego żona.
Na zwłoki natknął się pod Narolem jeden z pracowników leśnych. Mężczyźni wisieli na jednej gałęzi, twarzą w twarz, na przerzuconym przez nią sznurku. Mężczyźni trzymali się za prawe ręce, jakby w pożegnalnym uścisku. Na ciele zmarłych nie stwierdzono podczas sekcji zwłok żadnych obrażeń świadczących o tym, że padli ofiarą morderstwa bądź siłą zmuszeni byli do popełnienia podwójnego samobójstwa.
Prokuratura Rejonowa w Lubaczowie doszła po kilku miesiącach do wniosku, że do ich śmierci nikt nie przyłożył ręki. Badania wykazały, że w chwili śmierci byli trzeźwi. Nie zostawili listu pożegnalnego.
Śmierć mistrza noża
Zwłoki 72-letniego mieszkańca podzamojskiej wioski znalazł na początku ub. roku sąsiad. Kazimierz G. leżał na podłodze. Na szyi miał dwie rany cięte zadane należącym do niego nożem. Przyczyną śmierci było wykrwawienie. Zarządzono sekcję zwłok, zatrzymano do wyjaśnienia pięciu mężczyzn, którzy pili z denatem alkohol.
Na odzieży dwóch z nich zabezpieczono nawet ślady krwi, ale szybko ustalono, że nie należała do denata. Jeden z mężczyzn zababrał sobie ubranie własną krwią, drugi poplamił się podczas świniobicia. W mieszkaniu nie znaleziono śladów walki czy plądrowania, za to w budynku gospodarczym ujawniono pętlę. – To mogłoby świadczyć o tym, że mężczyzna nosił się z zamiarem zamachu na własne życie – przypuszcza jeden ze śledczych.
Coś sobie zrobię
Starszy pan był samotnikiem. Mieszkał na końcu wsi. W okolicy słynął z oprawiania zwierząt. – Był mistrzem noża – powiedział podczas śledztwa jeden ze świadków.
Na kilka tygodni przed śmiercią podupadł na zdrowiu. Nie mógł jeść, miał trudności w poruszaniu się. Po zakupy sam nie chodził, wyręczał się sąsiadami. Ale alkoholu pić nie przestał. Nie chciał słyszeć o zamieszkaniu w domu opieki społecznej. – Prędzej coś sobie zrobię, niż pójdę do domu starców – mówił.
Prokuratura Rejonowa w Zamościu ustaliła, że nikt nie pomógł mu zejść z tego świata, a do zgonu doszło w wyniku zamachu samobójczego: Kazimierz G. sam zadał sobie ciosy nożem i zmarł w wyniku wykrwawienia. Śledztwo w sprawie zabójstwa trzeba było umorzyć.
Takie są wstępne wyniki sekcji zwłok, które dotarły do zamojskiej prokuratury. Na ich podstawie wersja o krwawej kłótni pomiędzy kompanami od kieliszka wydaje się najbardziej prawdopodobna. – Nie wykluczamy, że mógł być ktoś trzeci, dlatego badamy m.in. zabezpieczone na miejscu zdarzenia ślady krwi – zaznacza Romuald Sitarz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Zamościu.
Na wiszące na drzewie zwłoki 58-letniego Stanisława M. natknął się na początku kwietnia jeden z mieszkańców pokrasnostawskiej wioski. Denat miał rozbitą głowę. W mieszkaniu odkryto zwłoki 67-letniego właściciela. – Józef B. zginął na skutek obrażeń głowy zadanych ostrym narzędziem – opowiada Sitarz.
Józef B. mieszkał sam. Lubił wypić. Stanisław M., który również nie wylewał za kołnierz, nie miał stałego miejsca zamieszkania. Dachu nad głową nie pożałował mu 67-latek.
Wszystko wskazuje na to, że feralnej nocy pomiędzy kompanami od kieliszka doszło do kłótni, która szybko zamieniła się w bójkę. Po zadaniu śmiertelnych ciosów gospodarzowi, Stanisław M. wpadł w panikę i postanowił popełnić samobójstwo. Na wyniki śledztwa trzeba jednak jeszcze poczekać.
Samobójstwo na raty
Trzy lata temu do zamojskiego szpitala "papieskiego” trafił w nocy 23-latek z Radecznicy. Miał liczne rany kłute i cięte, które zadał sobie podczas próby samobójczej.
Mężczyzna został skierowany na siódme piętro, gdzie mieści się oddział laryngologiczny. W pokoju był sam. Lekarz dyżurny stwierdził, że pacjent znajduje się w stanie nadmiernego pobudzenia i podjął decyzję o unieruchomieniu jego rąk.
Rano mężczyzna uwolnił się z krępujących pasów, otworzył okno i wyskoczył. W ciężkim stanie trafił na blok operacyjny. Lekarze stwierdzili liczne obrażenia wewnętrzne. Gdy przygotowywano go do operacji jamy brzusznej, nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Podjęta natychmiast akcja reanimacyjna nie przyniosła skutku.
– Jeżeli ktoś jest zdeterminowany, to prędzej później powtórzy próbę samobójczą – analizuje Filip Kościuszko, psychiatra z Centrum Zdrowia Psychicznego w Zamościu. – Miejsce nie ma znaczenia. Może to być ten lub inny szpital, las czy dom rodzinny. To najczęściej wynika z braku sensu życia. Nie wszyscy w przypływie autodestrukcji wybierają pętlę.