Jeden z tygodników dokonał odkrycia, że naród tęskni za Gierkiem. To tygodnik duży, wydawany w stolicy, a jak wiadomo dla większości reprezentantów stołecznych mediów Polska kończy się na Wiśle. Gdyby bowiem od czasu do czasu przekroczyli tę magiczną granicę i przeprawili się na drugi brzeg, na wschód, to ze zdumieniem odkryliby krainę piękną i ludzi, z którymi w tym samym języku można się porozumieć. Ci ludzie, zwani dalej rolnikami, nigdy o Gierku Edwardzie nie zapomnieli, a nawet zachowali go we wdzięcznej pamięci. Tak wdzięcznej, że w jednej z wiosek Lubelszczyzny, własnym sumptem i przed swoją chałupą, rolnik wystawił popiersie przywódcy z lat siedemdziesiątych.
Za Gierka – jak mówią mieszkańcy krainy położonej po prawej stronie Wisły – chłop mógł kupić ciągnik, eternit na dach i – z przeproszeniem – nawozy na podwórko mu zrzucali. A dziś?
Dziś ta sama stołeczna prasa pisze, że rolnik polski jest gnuśny i nie chce mu się schylić po fundusze unijne. I dlatego nic nie ma i mieć nie będzie.
A tymczasem onże buszuje z patykiem i sznurkiem po własnych polach i usiłuje chałupniczo obmierzyć szerokość rowów melioracyjnych i krzaków, które Unia każe odliczyć mu od areału. Lata więc osobiście z tym kijaszkiem i gryzmoli własne kalkulacje na papierku, bo – jak twierdzi – na geodetę go nie stać. I coraz bardziej utwierdza się, że dostanie tyle, co kot napłakał, bo manna z nieba spadała tylko w czasach Mojżesza. No i jeszcze w czasach Gierka, kiedy każdy prosiak przywieziony do skupu był niemal witany chlebem i solą, harmonia pieniędzy zza pazuchy wystawała, było z czego dać w łapę, żeby otrzymać talon na syrenkę w kolorze yellow. Młodemu pokoleniu wyjaśniamy, że nie chodzi o kobietę z rybim ogonem, a o taki samochód made in Poland.
No i jeszcze jedno: za Gierka wszyscy byliśmy młodsi. I co się dziwić sentymentom?