Do niedawna mieszkali w Czeczenii. Teraz szukają swojego miejsca na ziemi, bo z ojczyzny musieli uciekać przed wojną.
Lubelskie lokum dla uchodźców pęka w szwach. W Leonowie jest ciut luźniej. Tam funkcje ośrodka pełni budynek dawnego aresztu śledczego. Wysokie ogrodzenie i kraty w oknach.
Rodzina ma do dyspozycji pokój. Wielodzietna dwa. Warunki raczej spartańskie: wersalka, jakaś szafka, stół, pod ścianami mnóstwo różnych szpargałów. Ze sprzątaniem bywa różnie. Jedni dbają o czystość, innym bałagan w ogóle nie przeszkadza. - Czeczeni nie są narodem czyściochów - przyznają pracownicy ośrodków. Na korytarzach pełno butów. Pod każdymi drzwiami po kilka par. Po pokoju chodzi się boso. Taki zwyczaj.
Kobiety wychowują dzieci, piorą, gotują; mężczyźni maja utrzymać rodzinę. Ale dopóki nie otrzymają statusu uchodźcy oficjalnie pracować nie mogą. Dlatego śpią do południa, a potem "rozglądają” się po okolicy. Uchodźcom przysługuje kieszonkowe (50 zł miesięcznie), wyżywienie i opieka medyczna.
Pierwsze, co uderza w oczy, po przekroczeniu bramy ośrodka to gromada czeczeńskich dzieci. Są wszędzie, bawią się, biegają, robią dużo hałasu. Na Wrońskiej na 163 uchodźców, ponad połowę to dzieci. Nikt się nimi specjalnie nie przejmuje. Dużo czasu spędzają na dworze, albo po prostu wałęsają się po korytarzach. Starsze chodzą do szkoły.
W Zespole Szkół w Niemcach jest kilkadziesiąt dzieci z Leonowa. - Są tygodnie, kiedy regularnie przychodzą na zajęcia, ale i takie, kiedy się w ogóle nie pojawiają - mówi dyrektorka placówki, Małgorzata Nowak. - Nie ma z nimi większego problemu. Rówieśnicy też już się do nich przyzwyczaili.
- Mój dom zbombili Rosjanie - próbuje tłumaczyć po polsku Turpal-Ali. W Leonowie mieszka już 1,5 roku, razem z żoną i piątką dzieci. Podczas pierwszej wojny czeczeńskiej zginął jego ojciec, w drugiej brat. - W Polsce jest cisza i spokój, tam tylko śmierć. Ludzie żyją w ciągłym strachu, o siebie i swoich najbliższych.
Szamil i Maret są w Polsce od roku. Dwa tygodnie temu na świat przyszły śliczne, zdrowe bliźniaki: Ibrahim i Imran. - W Czeczenii nie dało się żyć. Z naszego domu zostały gruzy - wspominają. - Ja nie boje się śmierci, ale mógłbym patrzeć jak umierają moje dzieci. Dlatego musiałem je stamtąd zabrać - tłumaczy Szamil.
W Lublinie zdążył się już zaklimatyzować i chciałby tu zapuścić korzenie. Szamil trenuje boks w lubelskim klubie "Olimp”. Niedawno wziął udział w akcji "Stop agresji”, za co dostał dyplom i podziękowania od lubelskich władz. - Ludzie są tu bardzo życzliwi. Mam nadzieję, że niedługo dostanę status uchodźcy i będę mógł pracować. Na pewno coś znajdę - twierdzi.
Oficjalnie nikt nie ma nic przeciwko Czeczenom. Ale skargi są. Bo za głośno, bo śpiewają do północy i nie dają ludziom spać, bo brudzą. Mimo to, do jakiś wielkich zatargów między uchodźcami, a "tubylcami” nie dochodzi. Są też miłe gesty: ktoś przyniesie do ośrodka ubranka, albo zabawki dla dzieci, ktoś inny jakieś meble.
- To dobrzy ludzie, normalni, jak wszyscy - mówi Tomasz Świdziński, kierownik ośrodka w Leonowie. Niedawno jeden z jego podopiecznych stał się bohaterem. Nad Zalewem Zembrzyckim topił się młody mężczyzna. Z wody wyciągnął go 20-letni Ali.
- Nie bałem się - mówi Ali. - Czeczeni są odważni, a wojna nauczyła nas, że ludzkie życie jest bezcenne.