To literacki debiut posłanki PO Joanny Muchy. - Rodzaj ciśnienia, jaki powstał nie tylko w związku z moją działalnością polityczną sprawił, że usiadłam i zaczęłam stukać w klawiaturę. To było w połowie 2014 roku, choć takie myśli kiełkowały we mnie już wcześniej. Pisałam przez rok. Cała procedura związana z wydaniem książki zajęła jednak sporo czasu - tłumaczyła posłanka. Publikujemy początek powieści.
(prawdopodobnie) 16 marca 2018
Nie wiem, po co to piszę. I tak nikt tego nie przeczyta.
Teresa wręczyła mi zeszyt, kiedy już wiedziała, że nie da rady. Wymusiła na mnie obietnicę. Mówiła: Musisz pisać. Jeśli nie będziesz pisać, to przestaniesz myśleć. A jak przestaniesz myśleć, to staniesz się taka jak tamci. A jak staniesz się taka jak tamci, to nie przetrwasz.
Musisz przetrwać.
Przetrwać.
Dla Teresy nic nie było ważniejsze. Przetrwać, przetrwać... Ale po co.
Teresa umarła przedwczoraj. Nic już nie ma. Nikogo.
Zostałam sama. A przecież tylko dzięki niej tu jestem, to jej dom, ona to wszystko zorganizowała, wszystko wiedziała, co, jak, kiedy zrobić. Sama nie jestem w stanie...
Anna
Zanim
Ania wybrała numer i czekała na połączenie.
- Halo, słucham - powiedział nieprzyjemny głos w słuchawce.
- To ja, mamo. Dzień dobry.
- A. To ty. No i co tam? Zapłacił ci w końcu za tę twoją kampanię?
- No, właściwie to tak. Tylko trochę inaczej, niż się spodziewałam. On tu musi wszystko zaorać i od nowa całe miasto zbudować. A nie ma ludzi, nie ma z kim tego robić. Więc zaproponował mi współpracę. W przyszłym tygodniu mam zostać jego zastępcą. Będę panią wiceburmistrz, mamo!
- Anna stała przy kredensie; słuchawkę przytrzymywała ramieniem, podnosiła jedną po drugiej porcelanowe figurki, gestykulowała z nimi w rękach, a potem przecierała je szmatką i stawiała w tym samym miejscu.
Mama odezwała się dopiero po chwili.
- Zastępcą burmistrza? Przecież ty się, dziecko, na tym nie znasz! Doświadczenia żadnego nie masz. Co ty myślisz, że to tak można z ulicy wejść i burmistrzem być?
- Mamo, nie burmistrzem, tylko zastępcą. A po tej kampanii wiem o tym mieście więcej niż cała poprzednia ekipa razem wzięta. Poradzę sobie.
- To odpowiedzialność jest, co ty sobie myślisz! Manko zrobisz w kasie i będziesz musiała potem ze swoich dopłacać. I ciekawe, z czego dopłacisz, co?
- Mamo. Nie zrobię żadnego manka...
- A co ty tam wiesz! Albo cię wplączą w coś i cię potem będę w Uwadze oglądać...
- Mamo!
- Jakbyś matki słuchała, tobyś sobie normalną pracę znalazła!
- Mamo, to jest normalna praca. A jakbym ciebie słuchała, tobym całe życie z Parczewa nie wyjechała.
- I może dobrze by było. To wolałaś pojechać do Lublina za tym... I teraz masz, sama, czterdzieści pięć lat na karku i dwoje dzieci na studiach na utrzymaniu.
- A to właśnie, mamo, jedyny moment, kiedy się mamy posłuchałam! Bo on taki przystojny się mamie wydawał, taki bogaty był, z takiej dobrej rodziny.
- To się było go trzymać. Chłop zawsze ma jakąś na boku, nie trzeba od razu do sądu z tym lecieć. To teraz masz za swoje. A dzieci biedne pracować muszą, zamiast się uczyć.
Anna wytarła wszystkie figurki i zaczęła obrywać przysuszone kwiaty z ustawionych w rzędzie storczyków. - Mamo, oni nie muszą pracować, tylko chcą pracować. I dobrze. Niech się uczą, przynajmniej będą samodzielni.
Matka zamilkła. Po chwili tym samym tonem zapytała: - Obiad zrobiłaś?
- Nie, mamo, sama sobie to mi się nie chce, zjadłam coś na mieście.
- To mi potem będziesz narzekać, jak ci się wrzody zrobią. Obiad domowy to przynajmniej wiesz, z czego zrobiony, a na mieście to nigdy nie wiadomo. - Znów na chwilę zamilkła. - I co teraz robisz?
- Idę zaraz na siłownię.
- Gdzie? To już roboty w domu żadnej nie masz?
- Mamo, a jaką ja mam mieć robotę w domu, przecież sama tu jestem. Do ludzi muszę wyjść, nikogo tu nie znam poza burmistrzem i jego rodziną.
- To na siłowni to na pewno dobre towarzystwo poznasz. Do kościoła idź, do chóru się zapisz, zawsze dobrze śpiewałaś. Tam ludzi porządnych spotkasz.
- Mamo, tu nie ma chóru. Muszę już iść, zadzwonię za tydzień. Pa, mamo.
- Zawsze tak mówisz, a potem się przez całe miesiące nie odzywasz. Myślisz, że ja ze swojej emerytury będę do ciebie dzwonić. Sama tu jak palec zostałam.
- Mamo, masz minuty w abonamencie, możesz zadzwonić, to cię nic nie kosztuje. Muszę iść, mamo. Umówiłam się z jedną dziewczyną ze sztabu.
- No, to już idź sobie, idź. Do widzenia.
- Do widzenia, mamo.
Anna zgarnęła w rękę garść suchych kwiatów.
(prawdopodobnie) 17 marca 2018
Teresa miała niezwykły zmysł przetrwania. Wszystko mi opowiedziała. Już pierwszego dnia, kiedy się zaczęło, wyjechała do domu ojca. Z trzech stron las, dom frontem na łąkę, wysokie ogrodzenie, mocne sztachety, brama na pilota z wjazdem do garażu! Własna studnia z dobrą wodą. Wielka obora, chociaż krów nie było od śmierci Jej - Teresa nigdy o swoim mężu nie mówiła inaczej niż Mój. Kurnik przy oborze. Stodoła nowa, porządna, murowana. Sama ją parę lat temu kazała zbudować na miejscu starej, która spłonęła od samozapłonu. Sama zrobiła projekt, załatwiła wszystkie pozwolenia i pilnowała majstrów, kiedy budowali. Klepisko duże, sąsieki po obu stronach przestronne. Duża wiata na ciągnik. Na maszyny rolnicze postawiła oddzielne garaże. Stajnia z dwoma stanowiskami, bo Jej lubił konie i często jeździł w pole konno. Mały chlewik, zapuszczony, świń nie trzymali, bo nie spełniał norm unijnych. W pokrzywach stał nawet stary wóz, deski popróchniały, ale koła z ogumieniem w dobrym stanie, dyszel tylko połamany. Wszystko tu było pozarastane i opuszczone, ale nadawało się do użycia. I najważniejsze, prawdziwy skarb: kuchnia kaflowa z piecem. Sto lat chyba nikt jej nie używał, z ojcem gotowali na butli. Ale gdyby jej nie było, musiałybyśmy ją chyba wymyślić!
Na dole są trzy pokoje, w każdym piec kaflowy, chociaż dom ma centralne ogrzewanie na olej. Jest duży strych, na którym jeszcze nie byłam, nie pozwalała mi. Najpierw wyniosła tam wszystkie rzeczy męża, a kilka miesięcy później - wszystkie rzeczy taty. Pierwszy umarł Jej, potem tata. Umarło też gospodarstwo. Sprzedała zwierzęta, maszyny, ziemię, dom sobie zostawiła. Ale zamknęła go i nie przyjeżdżała od lat.
Podobno pierwszą rzeczą, o której pomyślała, była strzelba. Odkopała ją na strychu. Naboi znalazła mało, parę pudełek. Ale były race, wspominała, że ojciec lubił mieć takie rzeczy. Bóg wie po co, mówiła. Przyda się, pomyślała i zniosła na dół. Świec znalazła całą szufladę, mieli na wszelki wypadek, ale wiedziała, że kilkadziesiąt świec to nic, gdyby prądu już nigdy miało nie być. Lekarstw w domu nie było żadnych, zostały tylko przeterminowane przeciwbólowe. Szafki w kuchni, opowiadała, puściusieńkie, drewna do kuchni też ani polana. W schowku obejrzała narzędzia - niby wszystko było, ale tępe. Znalazła kilka pustych kanistrów i wrzuciła je na pakę nissana. Postanowiła, że garaż trzeba będzie zasłaniać; potem, w pierwszych dniach tutaj, ścinałyśmy gałęzie, z zewnątrz nie widać było za nimi garażu.
Czasem wyobrażam sobie jej pierwszy dzień tutaj, kiedy była sama. Może chciała pojechać do miasta, ale wcześniej usiadła na tej starej ławeczce obok studni, rozejrzała się, i dopiero wtedy dotarło do niej, co się stało. Zrozumiała, że już nie pójdzie do pracy, nie spotka rodziny, znajomych, że może już nigdy z nikim nie porozmawia.
Wieczór się już robił, a do miasta daleko. Pomyślała, że po ciemku niebezpiecznie. Mówiła mi, że już miała wracać do domu, kiedy doleciało do niej ryczenie krów. Niedojone, pomyślała. Znalazła w garażu swoje stare gumowce, w domu ubranie gospodarskie, przebrała się, wzięła wiadro i poszła w pole. Jedną po drugiej doiła, mleko wylewała, krowy prowadziła za sobą. Noc już zapadła, kiedy dwanaście przepięła na łąkę koło domu. Było ciepło.
Spotkałyśmy się drugiego dnia na stacji benzynowej. Wlewałam paliwo do kanistrów, które wyszabrowałam na stacji. Patrzyłam na drogę i myślałam tylko o tym, jak się przebić do Warszawy.
Teresa podjechała swoim nissanem pick-upem.
- Pani nie zdziczała! - krzyknęła do mnie, mimo że była tuż obok.
- Nie, nie zdziczałam - odpowiedziałam nieprzytomnie.
Teresa złożyła ręce jak do modlitwy. - Boże Przenajświętszy, dzięki Ci, Jezu Chryste, wszyscy święci! - Po chwili religijnego uniesienia dodała niezwykle przytomnie: - Gdzie się pani ukryła?
A gdzie się miałam ukryć. Byłam w domu, drzwi zatarasowałam szafą, nie spałam. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, nie mogłam zrozumieć. Dzwoniłam do chłopaków, do mamy, do Tomka, do Jacka nawet, on w końcu w Warszawie, może coś wie... Nic, żadnego kontaktu. Burmistrzowi telefon sam się odebrał, ale nic nie mówił, było słychać tylko jakieś trzaski. A na dworze wrzask, płacz dzieci, krzyk kobiet. Gdzieniegdzie jeszcze wybuchał gaz, wszędzie niedogaszone pożary, zastanawiałam się, czy mojego bloku też ktoś w nocy z dymem nie puści. Dopiero nad ranem się uspokoiło, pozasypiali wszyscy w przypadkowych miejscach. Niektórzy obesrani i obszczani, bo nie wiedzieli, jak sobie z ubraniem poradzić. Inni półnadzy. Ale czerwiec był wyjątkowo ciepły w ubiegłym roku.
- Gdzie się ukryłaś, pytam - głos Teresy wyrwał mnie z zamyślenia.
Bezceremonialnie przeszła ze mną na ty. - Nie wiem. Nigdzie. W domu. Muszę pojechać do Warszawy, do moich synów... - odpowiedziałam nadal nieprzytomnie.
Teresa otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. - Gdzie chcesz jechać. Jak. Wszystkie drogi zatarasowane. Nawet przez miasto się nie przebijesz. I co, tym gokartem może. - Spojrzała pogardliwie na mój samochód. - Tym chcesz przez rowy przejechać. - Teresa nie zadawała pytań, ona stwierdzała fakty.
- Ale ja muszę jechać do synów, studiują w Warszawie...