Z agresją spotykamy się niemal na każdym kroku, ale tylko agresja stadionowa jest... usankcjonowana. Poza „zapuszkowaniem” krakowskiego kibola zwanego „Miśkiem”, trudno doszukać się ostrych kar. No ale to była sprawa międzynarodowa, „Misiek” trafił nożem włoskiego piłkarza z Parmy. Za demolowanie stadionów, wybijanie szyb w sklepach, niszczenie samochodów i zawracanie głowy policji, która w tym czasie powinna zająć się prawdziwa robotą – kar nie ma. I z tego powodu na polskich stadionach jest jak jest, a brednie o honorze, jedynej miłości, przywiązaniu do barw klubowych można wciskać naiwnym, takim którzy ani razu z bliska nie obejrzeli chóralnego występu podchmielonych w większości młodzieńców i nastolatków.
Anglia długo nie radziła sobie ze stadionowym bandytyzmem. Do czasu, gdy karomierz zaczął skutecznie ostrzegać zwolenników bijatyki. Szybko znikły kraty oddzielające boiska od trybun, a ekscesy na stadionach to historia. Dla większości „szalikowców” jedyna życiowa wartość to siła, przemoc, czego się zresztą nie wstydzą. Inne argumenty do nich nie trafiają. I dlatego połajanki i głaskanie, moralizatorskie spotkania, efektu przynieść nie mogą. A co może? Przede wszystkim surowa „ojcowska” ręka.
Wspomniany w artykule obok mecz Motoru z Cracovią. Ponad tysięczny tłum, w większości wyrostków, postawił na nogi zastępy policji, włącznie z brygadą antyterrorystyczną. W służby porządkowe lecą petardy, chuligani (niesłusznie nazywani kibicami) rzucają też mięsem. Szarpanina z policja, po meczu bijatyka z krakowianami. Kary? Śladowe. Czyli w praktyce zachęta do kolejnej rozróby. A wszystko na rachunek sportu. Bo na stadionie można robić wszystko – zbluzgać policjanta, skopać porządkowego, wyrywać krzesełka. I tak będzie dopóty, dopóki zamiast przestępców zamyka się stadiony.