17 września 1939 roku, godzina 18. Spod Tarnopola wystartował samolot obserwacyjny Lublin R-XIII, którym kierował kapral Zdzisław Górecki z Wyższej Szkoły Pilotażu w Ułężu pod Dęblinem. Miał ewakuować maszynę do Rumunii.
Urodziłem się w 1914 roku w Kazimierzu nad Wisłą. Gimnazjum ukończyłem w Puławach, a w 1931 roku rodzice wysłali mnie do szkoły dla małoletnich w Koninie, która kształciła kadrę podoficerską.
Po 3 latach zostałem przydzielony do XXII Pułku Piechoty w Siedlcach. Zawsze ciągnęło mnie do wojska. A gdy któregoś dnia wybrałem się w Siedlcach do kina na film wojenny o lotnikach wiedziałem, że lotnictwo jest tym, co chcę w życiu robić.
W ‘36 roku poszedłem na kurs szybowcowy w Ustianowej na Podkarpaciu. A zaraz potem zostałem skierowany do Szkoły Pilotów V Pułku Lotniczego w Lidzie. Loty na maszynach myśliwskich stały się moją największą pasją.
W przededniu wojny
W 1938 roku zostałem instruktorem w Wyższej Szkole Pilotażu w Ułężu pod Dęblinem. Była to dla mnie wielka nobilitacja, gdyż szkoła gromadziła najlepszych pilotów. Elitę polskiego lotnictwa. W przededniu wojny byliśmy pewni, że ją wygramy.
Pewność siebie nie opuszczała nas aż do września 1939 roku. Przecież mamy znakomitego dowódcę marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, powtarzaliśmy.
Przecież sojusznicy nam pomogą.
Przecież Anglicy obiecali naszej armii nowe samoloty...
Pierwszy bojowy lot
1 września 1939. Zbiórka. Szybko, nerwowo, coś się stało. Oświadczenie prezydenta Mościckiego: Wybuchła wojna. Jeszcze przez 3 dni szkoliliśmy podchorążych. A 3 września wystartowałem na swój pierwszy bojowy lot. Kierowałem maszyną PZL P-7.
Miałem osłaniać z powietrza składy amunicji pod Dęblinem. Na wysokości 2 tys. m ostrzelała nas polska artyleria, która wzięła nas za Niemców. Więcej na działania obronne nie startowałem.
Ewakuacja
Z każdym dniem opuszczała nas pewność siebie, że wojna potrwa krótko i zakończy się naszym zwycięstwem. Otrzymaliśmy rozkaz, by ewakuować samoloty szkoleniowe z Dęblina na Wschód, żeby uchronić je przed bombardowaniem.
Wystartowałem 15 września na samolocie obserwacyjnym Lublin R-XIII. Razem ze mną leciało dwóch mechaników: Jan Moneta i Franciszek Wawersich. Lądowaliśmy najpierw pod Kowlem, potem pod Lwowem, potem znowu pod Kowlem. Z 15 samolotów, które wystartowały spod Dęblina, wykruszały się kolejne: z powodu awarii albo braku benzyny.
Rozkazy stawały się coraz bardziej chaotyczne. Byliśmy zdezorientowani.
Pod Tarnopolem skończyła nam się mapa, lecieliśmy na resztkach paliwa. Postanowiliśmy lądować. 16 września zatrzymaliśmy się w majątku Białka, 7 km od Tarnopola.
Myśliwce z czerwonymi gwiazdami
Następnego dnia mieliśmy dostać paliwo lotnicze i wystartować do Rumunii.
17 września 1939. Niedziela. W południe wezwano nas pilnie na odprawę do Tarnopola. Nastrój był nerwowy. Polecono nam wracać do rodzimych jednostek. Dlaczego? Po co? Nikt nic więcej nie powiedział. Zatankowałem 30 l paliwa, wziąłem mapę i wystartowaliśmy. Była godzina 18.
Wzbiliśmy się na wysokość 200–300 metrów, gdy jeden z mechaników krzyknął: Jakieś obce samoloty nad nami! Zauważyłem pociski samozapalające i trzy myśliwce z czerwonymi gwiazdami. Niewiele myśląc zacząłem schodzić do ziemi. Zygzakiem, żeby nas nie trafili. Ale wzięli na nas namiar. Zaczęli nas ostrzeliwać, w końcu oberwaliśmy. Pociski rozbiły tablicę przyrządów nawigacyjnych. Nasz samolot zaczął płonąć.
Przymusowe lądowanie
Wylądowaliśmy. Wyskoczyłem z kabiny, a za mną mechanik Franciszek Wawersich. W płonącym samolocie został Jan Moneta. Sowieci wciąż nad nami krążyli; nie odpuszczali.
Strzelali do nas, a my skakaliśmy po drodze, żeby uniknąć kul. Kiedy radzieckie samoloty robiły nawrót wykorzystaliśmy tę chwilę, by wrócić do naszej płonącej maszyny i wyciągnąć z niej Monetę. Był ranny i poparzony. Rany po kulach zatkałem mu koszulą.
Wszędzie są Rosjanie
Rosjanie wciąż do nas strzelali. I to nie byle czym: amunicją o kalibrze 12,4 mm. Za moment trafili też Wawersicha. Odlecieli dopiero, gdy zobaczyli, że żaden z nas się nie rusza.
Zatrzymałem bryczkę, którą jechał ksiądz. Musiałem przetransportować rannych do lekarza. Jeden z nich, poparzony i z przestrzelonym płucem, był w ciężkim stanie. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć lekarza. Ludzie byli przerażeni, nie wiedzieli co robić: ewakuować się dalej na Wschód – bo w tym kierunku podążały setki Polaków – czy wracać do siebie.
Widząc nas w polskich mundurach, uciekali. Panował wielki chaos, przerażenie. Jedna nauczycielka ostrzegła nas: Dalej nie jedźcie, bo wszędzie już są Rosjanie. Tak dowiedziałem się, że napadł na nas Związek Radziecki.
Jakbyśmy przegrali wojnę
Zostawiłem rannego u sołtysa i poszedłem dalej piechotą. Nie miałem broni, musiałem jak najszybciej pozbyć się munduru, bo byłem łatwym celem dla Sowietów. Ukraińcy odmówili mi pomocy.
Dopiero jakaś Polka dała mi cywilne ubranie. Ubrudziłem ręce w glinie, żeby nie było widać, że są delikatne – po takich dłoniach łatwo było rozpoznać pilotów. W Krzemieńcu, do którego w końcu dotarłem, zobaczyłem, jak Rosjanie biorą w niewolę polskich oficerów. To był straszny widok, nie zapomnę go nigdy. Czułem, jakbyśmy właśnie przegrali tę wojnę.