Drobna opłata za wizytę w przychodni lub pobyt w szpitalu odstraszy pacjentów, którzy wcale nie potrzebują pomocy - uważają szefowie szpitala w Puławach. I do swego pomysłu chcą przekonać posłów. Tak żeby obowiązywał w całej Polsce
- Jestem od siedmiu dni w szpitalu, więc już musiałbym zapłacić 70 złotych. A przecież kiedy tu leżę, to nie pracuję. Więc z czego mam płacić? - pyta Marek Czarkowski z Bochotnicy. Ale dyrektorzy szpitala przytaczają własne argumenty.
- Mamy pacjenta, który bez potrzeby przez pół roku przychodził do poradni specjalistycznych aż 17 razy. I zajmował czas lekarzy, którzy mogliby go poświęcić naprawdę chorym - mówi Waldemar Gardias, zastępca dyrektora puławskiego szpitala.
- Tam liczba zgłoszeń pacjentów spadła o 30 procent - zapewnia Gardias. - Kwoty 5-10 zł nie są wysokie, ale zanim człowiek zgłosi się do lekarza z błahym problemem, dwa razy się nad tym zastanowi.
Pomysł nie jest nowy. Zapis o dodatkowej opłacie znalazł się już w pierwszej ustawie o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym z 1997 roku. Szybko go porzucono. - Od tamtej pory temat wraca jedynie w dyskusjach - mówi Andrzej Troszyński z Narodowego Funduszu Zdrowia w Warszawie.
- Badania pokazują, że są w Polsce ludzie, którzy żyją w ubóstwie i w ogóle nie maja pieniędzy - mówi poseł Joanna Mucha (PO) z sejmowej komisji zdrowia. Jej zdaniem, dodatkowe opłaty rzeczywiście mogłyby ich powstrzymać np. przed wizytą w przychodni.
- Tyle że koszty wynikające z leczenia tych osób na późniejszym etapie choroby mogłyby przewyższyć korzyści z dodatkowych przychodów dla NFZ - uważa posłanka.
Przeciwko dodatkowym opłatom w publicznej służbie zdrowia jest też sejmowa opozycja. - Najczęściej do lekarza chodzą osoby starsze, niezamożne. Dla nich nawet mała dopłata może być poważnym obciążeniem. Służba zdrowia powinna być finansowana wyłącznie ze środków publicznych - uważa Małgorzata Sadurska, posłanka PiS.