Jacek Łabudzki z Sandomierza w pięknym stylu wbiegł do historii.
Bieg zaczął się w piątek o godzinie 7 rano pod Akropolem, a zakończył dzień później w Sparcie, przed pomnikiem Leonidasa. Na przebiegnięcie tego morderczego dystansu Łabudzki potrzebował 33 godzin, 18 minut i 11 sekund. Tyle samo, co jego kolega Zbigniew Malinowski, który został sklasyfikowany na 61. miejscu, o jedną pozycję wyżej od lekarza z Sandomierza. Zwyciężył Scott Jurek ze Stanów Zjednoczonych - uzyskał znakomity wynik 22 godziny, 20 minut i jedną sekundę.
• Doszedł już pan do siebie po tym nadludzkim wysiłku?
- Jest coraz lepiej. Najgorszy był drugi dzień. Każdy schodek, każda nierówność dawały się mocno we znaki. Chodziło się na sztywnych nogach. Teraz mógłbym już iść na delikatny rozruch (śmiech), ale na razie tego nie zrobię, zaczekam do przyszłego tygodnia. Organizm dostał w kość i musi się zregenerować. Domaga się cały czas jedzenia. Jem jak nigdy. Zazwyczaj posiłki wysokokaloryczne, im więcej na talerzu, tym lepiej.
• 246 kilometrów to dla większości osób kosmiczny dystans. Pana nie przerażał?
Ile miał pan przerw na trasie?
- Trzy, a może cztery pięciominutowe na masaż i dwie dziesięciominutowe na sen. Człowiek trochę poleżał na materacu, oko się zamknęło, ale czy uciąłem sobie drzemkę w tym momencie, to nie wiem. Zaraz podchodził organizator, mówił "go!”, trzeba było biec dalej i walczyć z czasem i swoimi słabościami. Nie da się opisać tego, co człowiek przeżywał na ostatnich kilometrach. Jak się dobiegało do mety, to głównie siłą woli. Wszystko bolało, ale o tym się nawet nie myślało. Trzeba było skończyć i tyle. A jak już się skończyło, to okazało się, jaki to był ogromny wysiłek. Nogi spuchnięte, stopy jak banie, miałem też pokaźnego krwiaka.
• Ale na mecie mógł się pan poczuć jak bohater.
• Dlaczego zdecydował się pan na tak morderczy dystans?
• Pobiegnie pan jeszcze kiedyś Spartathlon?
Rozmawiała Dorota Kułaga