• Jak doszło do tego, że absolwent technikum elektrycznego został kabareciarzem?
- Byłem uczniem technikum elektryczno-elektronicznego. I to jeszcze w tym czasie kolega namówił mnie na kabaret.
• To raczej zawód dla humanistów...
- Taki podział jest zbyt schematyczny. Stanisław Lem był przecież jednym z najwybitniejszych polskich pisarzy i nie ma problemu z tym, że wykształcenie miał również techniczne.
• Ale pan za techniką nigdy chyba nie przepadał. Krążą plotki, że zamiast do szkoły wolał pan chodzić na wagary?
- Może pod koniec technikum. Wtedy już wiedziałem, że będę wolał robić artystyczne rzeczy niż kontynuować zawód technika-elektronika, więc, powiedzmy, że szkołę zacząłem traktować swobodniej. Ale też bez przesady, żebym był strasznym wagarowiczem. Byli lepsi.
• Lepsi byli też w wojsku? Słyszałam, że miał pan tam śmieszne przygody?
- No już teraz śmieszą, ale wtedy było to raczej przykre. Po tym, jak nie dostałem się do szkół artystycznych, trafiłem w końcu do wojska, chociaż bardzo starałem się go uniknąć. W tym czasie nie mogłem ani kontynuować swoich artystycznych pasji, ani przygotowywać się na studia. Po prostu zostałem załatwiony przez nasze państwo. Ale nie było aż tak ciężko i w końcu trafiłem do orkiestry. Tam przeczekałem.
• Nie próbował pan wymigać się od kamaszy?
- Oczywiście, że próbowałem. Wojsko nie bardzo mi pasowało. A w wojsku nie ma stanów pośrednich: albo ktoś jest zdolny do służby wojskowej, albo do tej służby nie jest zdolny. Szansę uznania mnie za niezdolnego dawało spotkanie z psychiatrą. A że nie byłem w sumie chory psychicznie, to ta wizyta była bardzo pocieszna. On spytał, czy zdałem maturę. Powiedziałem, że zdałem. Wpisał więc do książeczki zdrowia, że mam maturę, i odesłał do wojska. A oni nawet nie wiedzieli, co z tym za bardzo zrobić.
• W wojsku było śmiesznie?
- Odsłużyłem trzynaście miesięcy. Szczęście w nieszczęściu, że trafiłem do Szczecinka, w którym wprowadzono rygorystyczny zakaz "fali”. W konsekwencji okazało się, że osoby chwiejne i niewiadome, a na taką musiałem wyglądać, kierowano właśnie tam. Nie było tak źle, bo grałem na gitarze i trafiłem do orkiestry. Dzisiaj z ręką na sercu mogę powiedzieć, że wojsko nie było ciężkie, ale raczej monotonne i kompletnie pozbawione sensu.
• W naszym kraju chyba jest dość dużo życiowych inspiracji?
- To nie zależy od kraju, a raczej od osobowości artysty, który wymyśla skecze. Przecież powstaje bardzo dużo uniwersalnego humoru, bez względu na to, w jakim zakątku świata był tworzony. W tym aspekcie pasowałoby stwierdzenie, że piękno jest wokół patrzącego.
• I to z tego piękna powstał chyba najbardziej znany pana bohater, Józek?
- Z Józkiem to była praca, praca i jeszcze raz praca. Chciałem stworzyć postać, no i stworzyłem. Wiedziałem, że w historii kultury światowej zapamiętywane są postaci charakterystyczne, właśnie przez swój specyficzny sposób postrzegania i obserwowania świata. Taki też jest pan Józek.
Agnieszka Kaszuba/Kurier Poranny