Boi się spojrzeć w dół ze swojego balkonu na czwartym piętrze, ale nie przeraża go siedzenie za sterami śmigłowca. Nawet wtedy, kiedy jest to prototyp...
Wszystko mija, kiedy siada za sterami. Wtedy jest tylko tu i teraz. On i śmigłowiec. - Czyli ja i moja największa miłość - dodaje. - Bez tego chyba nie potrafiłbym żyć.
A wszystko zaczęło się od dwóch... kółek
Przez kilka lat był mistrzem Polski w rajdach i bronił barw naszego kraju. Potem przeszedł do zakładowej drużyny WSK. Na rękach przybywało blizn po urazach, a na ścianach pucharów. I pewnie byłoby tak jeszcze długo, gdyby nie przypadkowe spotkanie.
- Kiedyś leciałem JAK-iem ze Stanisławem Kasperkiem. On pilotował, a ja oczywiście robiłem za pasażera. Podczas wspólnego lotu pozwolił mi potrzymać stery i chwile poprowadzić maszynę. A potem powiedział tylko " - Rzuć te motocykle, bo ty powinieneś być pilotem” - wspomina.
I tak się stało. W 1970 r. zamienił dwa kółka na dwa skrzydła. Przygodę z lataniem rozpoczął od szybowców. Do tej pory darzy je ogromnym sentymentem.
Piper pana Zołotowa
- Antonow, Gawron, Wilga. - Brało się każdy, który był dostępny. No i oprócz tego przeszedłem wyższy kurs akrobacji na Zlinach 526F. Te wspominam najlepiej - opowiada.
W śmigłowcach zakochał się od pierwszego wejrzenia. Ale przygodę z nimi rozpoczynał od zaglądania im do "wnętrzności” w montażowni. Ale długo nie zagrzał tam miejsca. Śmigłowce pociągały go, ale trochę z innej strony.
- Jak przesiadłem się za ich stery, to poczułem się tak, jakbym zmieniał dziewczynę - śmieje się.
Pierwszy śmigłowiec, na którym wzniósł się nad płytę lotniska, to słynny Mi-2. Na początku latał w Agro, jednostce zakładowej, która zajmowała się usługami przewozowymi. Potem zaczęły się szkolenia pilotów i długie zagraniczne podróże. W 1976 spędził z Mi-2 prawie rok w Egipcie.
- Wiele razy latałem nad piramidami. Raz nawet lądowałem u ich podnóża. Bo amerykańska ekipa filmowa wynajęła nasz śmigłowiec dla potrzeb jakiejś superprodukcji - opowiada.
Ostatni kurs do ojczyzny faraonów odbył w 1982 roku. A potem wylot na szkolenie pilotów w Iraku. A po drodze jeszcze śmigłowcowe mistrzostwa świata.
- 4 dni prowadziłem. Ostatniego ulałem 70 mililitrów wody z wiadra i przegrałem z Amerykańcem. Ale w kategorii pilotów cywilnych byłem zwycięzcą - mówi z dumą.
Oblatywacz - czyli taki gość od psucia
- Co czułem? No co, strach przecież. Do takiej rzeczy trzeba podejść strasznie poważnie. Ale z drugiej strony czułem taką adrenalinę jak nigdy dotąd. I do tego jeszcze ten sprzęt nowiutki, prosto z niedalekiej hali - opowiada. - Wtedy oblatywało się 33-35 sztuk miesięcznie. A poza tym latało się szkolić pilotów do Birmy, Nigerii, Sudanu, Libii, Iraku, Izraela, Indonezji, Hiszpanii.
Najtrudniej jest mu odpowiedzieć na pytanie, na czym polega rola pilota doświadczalnego.
- Oblatywacz to taki ktoś, któremu popsucie śmigłowca uchodzi bezkarnie. Musi tak latać, żeby sprawdzić wszystko. Jeśli coś się ma zepsuć, to właśnie wtedy, kiedy maszyna jest testowana. A problemy się zdarzają. Już parę razy obchodziłem urodziny - mówi.
Wspomina dwa zdarzenia, w których o mało nie zginął.
- Przewoziliśmy śmigłowcami wielkie silosy. Stalowe konstrukcje były podwieszone na linach pod śmigłowcem. Mój ładunek tak się rozbujał w powietrzu, że lina wkręciła się w śmigło. Cudem udało mi się wylądować. Innym razem już podczas strajków w zakładzie przyjechała telewizja i miała kręcić materiał o tym, jak to u nas praca wre i rośnie w siłę socjalistyczna ojczyzna. Kazali nam wylecieć dwoma śmigłowcami nad bramę. Podczas lotu za bardzo zbliżyliśmy się z kolegą i uszkodziliśmy sobie śmigła. On wylądował na lotnisku, a ja w ogródkach działkowych. Na szczęście obaj wyszliśmy bez szwanku - mówi.
Co w takich sytuacjach najbardziej pomaga? - Rozsądek! - mówi bez wahania. Według niego, bez tego żaden oblatywacz nie powinien nawet wsiadać do samolotu. Bo przecież z niebezpieczeństwem styka się na co dzień. A kiedy jest najtrudniej?
- Wtedy, gdy dostaje się pierwszy prototyp. Co prawda jest po wszystkich próbach naziemnych, ale w takim przypadku wielkim sukcesem maszyny jest już sam start. A potem... Potem wszystko może się zdarzyć. Przecież nie ma śmigłowców idealnych. Żeby sprawdzić taki prototyp, trzeba w nim spędzić setki godzin w powietrzu - mówi poważnie.
Ale oprócz rozsądku pilot musi mieć coś jeszcze...
- Każdy z nas jest trochę zwariowany. Jak by to określić.... Oblatywacz to chuligan. Ale taki, który umie chuliganić - śmieje się. - Tylko dzięki temu ze zwykłego rzemieślnika robi się artysta...
Odrzutowe marzenia
- Kiedyś chciałem polecieć pasażerskim. No i się udało. Prowadziłem Tu-134. Niby fajnie, bo duża maszyna i dla mnie nowość, ale tak naprawdę to ja chcę pilotować. A takie pasażerskie to się po prostu prowadzi. Wszędzie pełna automatyka. A przecież najprzyjemniej jest lecieć metr nad ziemią i robić slalom między drzewami - mówi z uśmiechem.
Ale jakieś marzenie pozostało.... - Chciałbym polecieć odrzutowcem. Jakiś czas temu już prawie się udało. Siedziałem za sterami pierwszych F-16, które dopiero co przyjechały do Polski. I, niestety, pogoda się na mnie sprzysięgła, trzeba było odwołać lot. Ale nie poddaję się. Jeszcze prześcignę dźwięk w przestworzach!
Agnieszka Kalinowska