Pilot śmigłowca, który kilka dni temu rozbił się w Świdniku, narażał życie niewinnych ludzi. Wzbił się w powietrze, chociaż nie ma licencji pilota. Stanisław D. zaliczył tylko zajęcia teoretyczne, a praktyki uczył się sam. Latając nad miejscowościami w okolicach Świdnika.
Z jego relacji wynika, że maszyna odmówiła posłuszeństwa na wysokości ok. 10 m. Zaczęła opadać. Stanisław D. w ostatniej chwili wyskoczył ze śmigłowca. Maszyna spłonęła, a nikomu nic się nie stało.
Z relacji Stanisława D. wynika, że latał tylko nad ścierniskiem. Prokurator i Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych, którzy zajęli się wypadkiem, ustalili co innego.
- Ustaliliśmy, że przelot odbywał się nad sąsiednimi miejscowościami – mówi Edmund Klich, przewodniczący PKBWL. – Na ściernisku nie ma żadnych śladów, a maszyna spadła na granicy lotniska. Świadkowie potwierdzają nasze ustalenia.
Śledczy odkryli też, że właściciel maszyny nie miał licencji pilota. Co więcej, na pokładzie maszyny były jeszcze dwie osoby.
- Ja to rozpatruję w kategoriach samobójstwa – dodaje Klich. - Człowiek zaliczył tylko trochę zajęć teoretycznych. Musiał też ćwiczyć na własną rękę skoro udało mu się wzbić w powietrze.
Jako bezpośrednią przyczynę katastrofy Stanisław D. wskazywał kłopoty z silnikiem. Eksperci w to nie wierzą, bo śmigłowiec wylatał jedynie 50 godzin.
Komisja nie zamierza dłużej zajmować się wypadkiem. Sprawa powinna być zamknięta w tym miesiącu.
- Szkoda pieniędzy na kosztowne badania – mówi Klich. – Pilot nie mówi prawdy. Awaria sprzętu jest bardzo mało prawdopodobna. Analizy techniczne oznaczają olbrzymie wydatki, a pewnie nie wykażą najmniejszych usterek. Złożę wniosek o zamknięcie sprawy.
Badaniem katastrofy zajęła się teraz policja i świdnicka prokuratura. Jak ustaliliśmy, do prokuratury wpłynął już policyjny wniosek o umorzenie sprawy. Zdarzenia nie uznano za wypadek, bo nikt nie odniósł obrażeń. Nie jest jednak wykluczone, że śledczy rozpoczną osobne postępowanie. Stanisław D. mógłby wtedy odpowiadać za pilotowanie bez uprawnień.
Eksperci przyznają, że takich przypadków może być coraz więcej. Na małych lotniskach nie ma bowiem żadnej kontroli – twierdzą przedstawiciele PKBWL. Pilotów - amatorów przybywa, a nikt nie sprawdza, czy mają odpowiednie uprawnienia.