Jak pszczelarz pszczole - tak pszczoła pszczelarzowi. Ta zasada idealnie się sprawdza w pasiece na skraju Lublina.
W sadzie okalającym obszerny dom, obok zwykłych uli, stoją małe uliki weselne, w których mieszkają specjalnie znakowane żółtą kropką pszczele matki ze swoim dworem. To początek nowych rodzin pszczelich. Mają ich państwo Zofia i Józef Jasinowie już ponad setkę i razem z synem Grzegorzem (wszyscy na zdjęciu wyżej), który od małego chodził przy pszczołach, dbają o to, by się miały dobrze. Robią to z sercem i ze znawstwem. A złote owady odwdzięczają się im za to hojnie.
Ta praca jest przyjemna, ale jest jej dużo, wszystko trzeba zrobić na czas - mówi pan Józef. - Nieraz bywało tak, że my rano do fabryki, a córka z synem stawali do wirowania. Zarywaliśmy noce, gdy trzeba było jechać z ulami na pożytki - nieraz 100 i więcej kilometrów.
Ale dzięki prowadzeniu tak intensywnej gospodarki w pasiece, dzięki poznaniu najlepszych rośliny miodnych, uzyskują z ula nie 10 kilogramów miodu - jak inni pszczelarze - lecz... kilka razy więcej!
Procentuje wiedza, praktyka, nowinki
- Nie warto - twierdzi - wieźć uli tam, gdzie jest tłok.
Niedaleko pada jabłko
Oprócz pasieki towarowej powstała też zarodowa. By mieć owady o pożądanych typach, trzeba prowadzić inseminację i nieraz zrobić 50 krzyżówek. To wymaga czasu, cierpliwości, sprawnych rąk. Liczy na to, że z czasem obowiązki przejmie synowa, która już ukończyła odpowiedni kurs.
- Teraz zajmuje się córeczką, druga jest w drodze - chwali się 20-letni syn gospodarzy, Grzegorz. Podkreśla, że dzięki temu, iż sam zdecydował się sprzedawać miód i jego pochodne z własnej pasieki na stoisku w jednym z lubelskich hipermarketów, ma z czego utrzymać rodzinę.