Na jednym z zagranicznych serwerów internetowych pojawiła się lista nazwisk, podpisana jako „lista Wildsteina”, czyli spis osób znajdujących się w zasobach archiwalnych Instytutu Pamięci Narodowej.
Tymczasem IPN dopiero ma się zdecydować, czy indeks osób znajdujących się w archiwach instytutu, zawierający m.in. nazwiska byłych esbeków, powinien być dostępny dla wszystkich. Zdania na temat opublikowania spisu są w kolegium IPN, które ma o tym zdecydować, podzielone.
Historyk prof. Andrzej Paczkowski odmówił rozmowy w tej sprawie, ale on oraz prof. Andrzej Friszke ostro krytykują Bronisława Wildsteina.
Innego zdania jest Andrzej Grajewski, który twierdzi, że cała ta wrzawa wokół listy ma na celu ukrycie prawdziwych agentów. – Koniec tych zabaw. Trzeba wszystko jasno opisać, wrzucić nawet do Internetu, przy bardzo dokładnym opisaniu tego, bo sama pozycja katalogowa nie jest rzeczą wystarczającą, by osądzić, nawet jeśli ktoś był zarejestrowany jako tajny współpracownik.
Socjolog prof. Paweł Śpiewak tak tłumaczy źródła nagonki na Wildsteina: Aby zrozumieć antylustracyjną nagonkę „Gazety Wyborczej” należałoby przypomnieć wypowiedź Adama Michnika z czerwca 1992 r. On powiada w pewnym momencie: „Nie możemy dopuścić do lustracji w imię ochrony autorytetów”. Nie wiadomo, kto to są te autorytety, ale sugeruje jednoznacznie, że to osoby, które są publicznie bardzo istotne, osoby, które odegrały olbrzymią rolę w tworzeniu się nowego układu politycznego. Można także podejrzewać, że odegrały istotną rolę w opozycji. Były jakoś „umoczone” we współpracę ze służbami bezpieczeństwa. Tego nie da się wytłumaczyć inaczej niż jakimś ukrytym w gruncie rzeczy motywem, co do którego my się nie możemy w sposób odpowiedzialny wypowiedzieć – powiedział prof. Śpiewak.
Prezes IPN Leon Kieres powiedział, że widział już w Internecie „listę Wildsteina”, ale nie sprawdzał, czy jest ona tożsama ze spisem inwentarzowym IPN, który rozpowszechniał Bronisław Wildstein. Podkreślił, że publikacja listy w Internecie nastąpiła wbrew stanowisku IPN oraz apelowi rzecznika praw obywatelskich.
Dziennikarz zwolniony z pracy
Bronisław Wildstein, publicysta „Rzeczpospolitej”, został zmuszony do odejścia z redakcji za udostępnienie listy 240 tys. nazwisk tajnych współpracowników, funkcjonariuszy, osób pokrzywdzonych i typowanych do współpracy ze służbami specjalnymi PRL, znajdującej się w zasobach archiwalnych IPN. Według prezesa i redaktora naczelnego gazety Grzegorza Gaudena, spowodowało to uwikłanie gazety w polityczny konflikt
Dlaczego Wildstein musiał odejść
We wtorkowej „Rzeczpospolitej” prezes i redaktor naczelny dziennika, Grzegorz Gauden zamieścił komentarz do informacji
o zwolnieniu Wildsteina.
Zatytułował go „Dziennikarstwo to nie polityka” i napisał m.in.,
że sprawa ta została powszechnie odebrana jako działanie polityczne, co uderza w prestiż „Rzeczpospolitej” jako „wiarygodnego, poważnego i politycznie niezależnego dziennika”. Według Gaudena, swoim postępowaniem Wildstein „wykroczył poza rolę dziennikarza i przyjął postawę polityka”.
Według Gaudena, Wildstein działał bez wiedzy kierownictwa „Rzeczpospolitej” i w ten sposób był nielojalny wobec własnej redakcji. Dlatego redaktor naczelny gazety postanowił zwolnić go z pracy.
List dziennikarzy „Rzeczpospolitej” do redaktora naczelnego
„Kroki, na które zdecydował się Wildstein, wzbudziły kontrowersje. Są ważne argumenty uzasadniające jego postępowanie, są również argumenty przeciw. To nie ulega wątpliwości. Sam Pan napisał o tym w redakcyjnym komentarzu. Dodał Pan: Wierzę, że postępowanie Bronisława Wildsteina wynikało z jego dobrych intencji i obywatelskich pobudek.
My, podpisani pod tym listem, jesteśmy pewni, że tak właśnie było” – napisali dziennikarze.
W liście czytamy też, że „Wildstein jest człowiekiem niezależnym, prawym i ideowym, czego dowody dawał niejednokrotnie. Prosimy, by w imię dobra gazety, cofnął Pan decyzję o zwolnieniu Bronisława Wildsteina”.
Pod listem podpisało się kilkadziesiąt osób, w tym kierownicy działów i członkowie kolegium redakcyjnego.