Odwiedzają go ludzie, którzy stracili wiarę w medycynę konwencjonalną, szukający pociechy w kartach lub powodowani zwykłą ciekawością. Legenda Jana Martyniuka, zwanego przez miejscowych Iwanem, wciąż rośnie.
W kolejce czeka kobieta z obandażowaną nogą. Przyszła po maść, która jej pomaga. Tymczasem 82-letni znachor chciałby już odpocząć. Czuje się stary i schorowany, jest po wylewie. – Teraz trzeba swego łeba pilnować... Mynuło babo, po wszystkim – mówi zmęczony sześciogodzinnym seansem wróż. Przyjmuje trzy dni w tygodniu, choć chętnych jest o wiele więcej.
– Wcześniej to i w nocy przychodzili, spać nie można było. Bo jak ktoś małe dziecko do szyby przykłada i szczypie, żeby płakało, to jak nie otworzyć? – żali się pani Martyniukowa.
Teraz bramę zabezpiecza łańcuch zamykany na kłódkę. Dzięki temu liczbę przyjmowanych „pacjentów” można regulować. Na straży zdrowia Jana Martyniuka stoi troskliwa małżonka. To ona trzyma klucz. – Przecież nie będę się z ludźmi kłócić. Mąż to taki gaduła, że z każdym by porozmawiał. A potem leży cały dzień na tapczanie, nic siły nie ma – mówi.
Iwana, jak go nazywają, znają we wsi wszyscy. Nie może wyjść nawet do sąsiadów, bo zawsze zaczepi go po drodze ktoś, kto poprosi o radę. Ludzie przyjeżdżają tutaj nawet z odległych zakątków Polski i nieraz wracają rozczarowani. Zwłaszcza w lecie jest ich zbyt wielu, by mógł wszystkich przyjąć. A następcy brak. Syna nie ma, wnuka nie pociąga wróżbiarstwo ani ziołolecznictwo. Do tego zresztą trzeba mieć wrodzony dar i posiąść sporą wiedzę. Iwanowi przekazał ją ojciec.
– Jest 77 gatunków skaz, najgorsze to bielactwo. Trudno je spędzić, szczególnie jak są rodzinne – znachor z Okczyna wyjaśnia podstawowe założenie swojej praktyki. Mimo wyczerpania ożywia się, gdy mówi o pracy. Wtedy interweniuje pani Martyniukowa. Nie pozwala fotografować męża. – Już dosyć, czas odpocząć. On gadać to gada, ale potem stęka. Już on słaby. Żadnych artykułów ani reklamy już mu nie trzeba. Tych ludzi co przyjeżdżają to aż za dużo. Pani tak napisze, dobrze?