Producent ma powody do zmartwień. Na rynku królują niedrogie żywe ryby z Czech i Węgier, rozprowadzane przez wielkie sieci supermarketów. Na polskie stoły trafiają też karpie zza wschodniej granicy, choć często bywa, że przewożone są w antysanitarnych warunkach. Co z tego, że nasze okazy górują nad importowanymi, dzięki tradycyjnym metodom tuczu. Karmi się je bowiem pszenicznym i jęczmiennym ziarnem, podczas gdy sprowadzane rosną podobno na wzbogacanych chemią granulatach. Niestety hasło "taniej” działa jak magnes i klienci bez uprzedniego rozpoznania wybierają towar zagraniczny.
Na pytanie, czy nie można by eksportować krajowych ryb, szef gospodarstwa w Siemieniu odpowiada: - O czym my mówimy. W przeciwieństwie do naszego, wszystkie państwa dookoła dofinansowują taką działalność. Kto tam kupi naszego karpia.
Coraz większym problemem jest również dostarczenie ryb na czas odbiorcom z odległych miejsc kraju.
- Odławiamy około trzystu ton i trzeba je rozwieźć w ciągu dwóch tygodni trzema samochodami, przystosowanymi do transportu, z basenami i tlenem. Kursy odbywają się dniem i nocą. Nasze pojazdy docierają na Wybrzeże, Śląsk, do Wielkopolski - wymienia Edward Łagowski. Gospodarstwa, którym kieruje, nie stać na zakup dodatkowych specjalistycznych samochodów. Są bardzo drogie a mogą być eksploatowane intensywnie tylko w porze odłowów. Jak by kłopotów było mało, hodowle coraz bardziej są nękane przez kłusowników. Rocznie około dziesięciu procent ryb znika ze stawów, padając łupem złodziei.