Bezwola (pow. radzyński). Weterynarz pobrał krew od świń. Kilka dni później, pięć zwierząt padło. Właściciel gospodarstwa uważa, że świnie zostały czymś zarażone w trakcie badań.
- Bez uprzedzenia przyjechał do nas weterynarz z pomocnikiem. Łapali świnie i pobierali im krew. Żona radziła, aby nie wpuszczać ich do naszej obory, bo mężczyźni nie zmieniali butów. Nasze zastrzeżenia budziły też probówki i krew kapała z przebitej skóry zwierząt. Po kilku dniach padło pięć świń. Jedna gorączkująca ocalała - opowiada pan Andrzej z Bezwoli (powiat radzyński).
Hodowca złożył skargę u lubelskiego wojewódzkiego lekarza weterynarii i powiatowego lekarza weterynarii informując, że podczas badań profilaktycznych prowadzonych w jego gospodarstwie, lekarz nie przestrzegał norm sanitarnych.
Prowadzący akcję pobierania krwi lek. wet. Mirosław Klementewicz jest zaskoczony skargą rolnika.
- Wszystko było zgodnie z normami. Nie czuję się winny, że po kilku dniach badane świnie padły. Gdyby to nastąpiło tuż po badaniach, tobym uznał, że powodem jest pobieranie krwi. Ale ludzie mają do nas pretensje po upływie dłuższego czasu - podkreśla lekarz weterynarii.
Przyznaje, że kiedy został po tygodniu od badań wezwany do chorujących świń Andrzeja K., podejrzewał, że jest to zakaźna różyca. Zwierzęta miały wysoką gorączkę a kiedy podał im antybiotyk, lekarstwo nie podziałało. Uznał więc, że śmiertelna choroba kilku tuczników była związana z zaburzeniami pokarmowymi.
Jadwiga Pawełczak, powiatowy lekarz weterynarii w Radzyniu Podlaskim, potwierdza, że lekarz weterynarii prawidłowo pobrał próbki krwi od świń Andrzeja S. Potwierdzili to nawet inspektorzy weterynaryjni do spraw zwalczania chorób zakaźnych zwierząt.
- Z naszych ustaleń wynika, że zwierzęta w gospodarstwie w Bezwoli nie padły bezpośrednio po pobieraniu krwi. Lekarz zachował się zgodnie ze sztuką weterynaryjną. Nasi inspektorzy ustalili, że na kondycję tuczników miały prawdopodobnie wpływ czynniki żywieniowe. Nie stwierdziliśmy, aby w sąsiednich gospodarstwach padały zwierzęta i aby do gospodarstwa pana Andrzeja S., jak to on mówi, "zawleczono” jakąś chorobę zakaźną - tłumaczy lek. wet. Jadwiga Pawełczak.
- Nie wysłuchano naszych racji. Nie było konfrontacji. Zwrócimy się do lubelskiego wojewódzkiego lekarza weterynarii z prośbą o zbadanie naszej sprawy - zapowiada Andrzej S., który sam się rozchorował z powodu stresów spowodowanych stratą i utylizacją tuczników.