Do zdarzenia doszło 29 października. Radziszewska występowała w sądzie jako świadek w rodzinnej sprawie. Była bardzo zdenerwowana. W pewnym momencie, po wypowiedzeniu zaledwie kilku zdań, osunęła się na podłogę. Nie dawała znaku życia. Prokurator natychmiast przystąpiła do reanimacji, masując serce. Nie wyczuwała pulsu. Po dziesięciu minutach serce zaczęło pracować. Według lekarzy sprawnie przeprowadzona akcja reanimacyjna uratowała kobiecie życie.
- Nie wiem, czy to dzięki mojej reanimacji kobieta przeżyła - mówi skromnie prokurator Wieczerza. - Może tak miało być. Nie czuję się bohaterką. Zrobiłam to, co uważałam za stosowne w danej chwili. Dużą pomoc okazał także jeden z adwokatów, który nie stracił zimnej krwi. Kazał siostrze staruszki zastosować sztuczne oddychanie. Sam przytrzymywał jej głowę.
- Gdzie nauczyła się pani tak sprawnej akcji reanimowania? - Nigdy specjalnie się tego nie uczyłam - dodaje prokurator. - Pamiętam to jeszcze ze szkoły średniej. Teraz ta wiedza się przydała.
Kobieta, której uratowano życie, w sobotę wróciła ze szpitala do domu. Teraz czeka ją jeszcze wizyta lekarska w Lublinie. Być może także operacja. Ze wzruszeniem opowiada o wydarzeniach na sali sądowej.
- Gdyby nie ta pani prokurator, to pewnie bym umarła - mówi Dziennikowi. - Nigdy w życiu nie zemdlałem, a w sądzie na rozprawie tak się zdenerwowałam, że upadłam. Teraz czuję się już nieźle. Najgorzej tylko, że te leki są takie drogie. Z renty trudno wyżyć. Ale najważniejsze, że żyję, a pani prokurator to będę do końca życia wdzięczna.