Jeśli uświadomimy sobie, że Oklahoma, w której żyje i tworzy J.J. Cale, jest stepową, dość nieprzyjazną człowiekowi krainą, w której latem zdarzają się susze, to muzyka amerykańskiego trubadura wydaje się równie naturalna, jak fakt, że ten niemający dostępu do morza stan jest jedną z najsłabiej zaludnionych części USA, a jego dewizą jest zdanie "Praca wszystko zwycięża”, mające dodawać obywatelom animuszu w codziennym znoju.
Choć Cale jest świetnym muzykiem, dobrze rozumiejącym zasady komponowania, instrumentacji i wykonywania, nie epatuje komplikacjami, wirtuozerią i perfekcyjną produkcją. Jego utwory są dość proste, a nagrania bardzo surowe. Całość sprawia wrażenie jamu zarejestrowanego gdzieś pod namiotem na prerii.
Dużo tu dźwięków akustycznych instrumentów, a pierwszoplanowa postać śpiewa tak, jakby nie za bardzo przejmowała się, że ma przed sobą mikrofon i piosenki są nagrywane. To raczej podśpiewywanie zdartym głosem, które nie jest bardziej słyszalne niż gitara, czy sekcja rytmiczna.
Oklahoma nigdy nie była wybitnie silnym ośrodkiem któregoś z amerykańskich gatunków narodowych. Blues, country i jazz funkcjonowały tu równorzędnie i spokojnie, jeśli już, to z wolna podlegając przemianom zapoczątkowywanym w centrach. I muzyka Cale'a doskonale odzwierciedla ten wielogatunkowy balans, brak napięcia i gonitwy. Jest w niej wszystkiego po trochu w pełnej harmonii.
Mieszkaniec Tulsy od lat wydaje albumy z bardzo podobną muzyką. Ktoś niezorientowany, kto dostałby do przesłuchania kilka jego płyt z ostatniego dwudziestolecia bez opisów, miałby trudności z przyporządkowaniem ich do jednej bądź drugiej dekady.
Cale ma na koncie 16 longplayów. Jak na 70-latka to niewiele. Ale każdy z nich jest udany. Różni je z grubsza biorąc to, czy zawierają trochę mniej czy trochę więcej numerów na miarę "Cocaine” czy "After Midnight”. Na najnowszym jest ich więcej.