Po czterech latach od wybitnej, trzeciej części dokonań Andrzeja Smolika przyszła pora na jej kontynuację. Nie trzeba chyba przypominać, że "trójka” zarówno pod względem doboru gości, jak i zabiegów producenckich wyniosła Smolika na iście światowy poziom.
Słuchając najnowszego albumu odnoszę wrażenie, że Smolik nie bez powodu wybiera porę roku, w której pojawiają się jego albumy. W każdym przypadku była to jesień lub zima. Tak jak w przypadku "trójki”, czwarty album jest po prostu ciepły.
Otwiera go S.O.S Songs z udziałem genialnej Gaby Kulki. Już po pierwszych dźwiękach możemy się zorientować, że mamy do czynienia z kontynuacją poprzedniego albumu i raczej trudno pozbyć się wrażenia, że słuchamy kompozycji, które nie znalazły miejsca na płycie podczas poprzedniej sesji.
Jak zatem jest na czwórce? Melancholijnie jazzpopowo i akustycznie (Forget Me Not) z wszechobecnymi instrumentami dętymi, ale nie tylko. Przez niemal każdy utwór przebijają się smyki, z których aranżacją Smolik nieco przesadził.
Po kilkukrotnym przesłuchaniu albumu lekko zatraca się odrębność utworów, tworzy się wrażenie zlewania całości. Nie znaczy to oczywiście że czwarta część dokonań Smolika jest albumem nudnym. Osobiście w ucho wpadły mi dwa utwory:
Wspomniany wcześniej S.O.S. Songs niebanalnie wykonany przez Gabę Kulkę oraz V-Girl z udziałem Victora Daviesa. Żałuję jedynie, że nieoceniony Sqbass zaśpiewał tak oszczędnie (Pirat Song). Ci, którzy sympatyzują ze Smolikiem i jego gośćmi od pierwszej płyty z pewnością przyjmą ten album ciepło, i potraktują jako terapię anystresową na długie, zimowe wieczory.
Pomimo kilku mankamentów Smolikowi po raz kolejny udało się udowodnić, że w kwestii tworzenia klimatu nie ma sobie równych na polskiej scenie.