Rozmowa z Pawłem Stolarczykiem, komendantem Straży Poleskiego Parku Narodowego.
• Z pana punktu widzenia sytuacja w parku, mimo wciąż trwającej pandemii, wraca do normalności?
– Praktycznie od początku epidemii sytuacja niewiele odbiegała od normalności. Tylko na pewien czas musieliśmy zamknąć park przed turystami. Było ich wtedy zbyt wielu. Bez zachowania wymaganych odległości korzystali z zadaszeń, wież widokowych czy ścieżek turystycznych.
• Po ponownym otwarciu parku wasi goście wydają się już bardziej odpowiedzialni i zdyscyplinowani?
– W pierwszym momencie znowu przeżyliśmy najazd turystów. Później odstraszyła ich zła pogoda. Generalnie zauważam, że stosują się do związanych z pandemią zaleceń. Słowem cały ruch turystyczny udało nam się już utrzymać w ryzach. Raz tylko mało brakowało, abyśmy musieli wobec pewnego pana uciec się do zastosowania środka przymusu bezpośredniego. Nie chciał kupić biletu i był agresywny.
• Egzekwowanie zaleceń związanych z pandemią to wasze dodatkowe zadanie. Te podstawowe to…
– Jesteśmy po to, aby na terenie PPN zwalczać wszelkiego rodzaju przestępstwa i wykroczenia, przede wszystkim w dziedzinie ochrony przyrody. Straż naszego parku to ja i dwóch doświadczonych podwładnych. Mamy też oparcie w policji, Straży Granicznej, czy Straży Łowieckiej. Kontrolujemy ruch turystyczny, ale też musimy mieć baczenie na kilkadziesiąt wsi, kolonii i przysiółków w obrębie parku zajmującego 10 tys. ha.
• Co jest największym problemem?
– Kłusownictwo rybackie. Wynika z wielości zbiorników i cieków wodnych oraz głęboko zakorzenionej miejscowej tradycji. W pierwszych latach funkcjonowania parku podejmowaliśmy z wody kilometry kłusowniczych sieci i góry więcierzy. Z roku na rok jest tego coraz mniej. Z drugiej strony jednak nie wierzę, że kłusownicy się nawrócili. Myślę, że udaje nam się jedynie ich zniechęcać i wypierać z naszego terenu.
• Opowie pan o przypadku kłusownictwa, który najbardziej panem wstrząsnął?
– Każdy taki przypadek jest drastyczny. Zdarzyło się, że ktoś w otulinie parku zastrzelił dwa dorodne jelenie tylko po to, aby odrąbać im łby z porożami. Pamiętam też klępę ze złamaną nogą, która zdechła nie mogąc uwolnić się z wnyka. Wkrótce po tym jeden z podleśniczych znalazł łoszaka, jej osierocone dziecko, które padło z głodu. Równie nieludzkie jest kłusowanie ryb w okresach ochronnych.
• Zdarzało się panu spotykać kłusownika?
– Rzadko, ale bywało. Na przykład zatrzymaliśmy dwóch myśliwych z bronią w miejscu, gdzie nie powinni się znajdować. Na dodatek obaj byli pod wpływem alkoholu. Innym razem przyłapaliśmy w trzcinach na gorącym uczynku kłusownika rybackiego. Jak się okazało był to miejscowy urzędnik. Tłumaczył się, że w trzcinach szukał… swojego psa. Pamiętam też sytuację, kiedy podczas przyduchy na zamarzniętym jeziorze we trzech musieliśmy zmierzyć się z ponad setką kłusowników.
• Myślę, że ci kłusownicy was nie kochają…
– Mało tego, jesteśmy przez nich bacznie obserwowani. Każdy nas wyjazd w teren nie umyka ich uwadze. Zastawiają też na nas niebezpieczne pułapki. Na przykład w postaci wkopanych w ziemię deseczek z powbijanymi w nie ostrymi gwoździami. Podczas tylko jednego patrolu mieliśmy przedziurawionych 10 kół. Ponadto jeden z podleśniczych przebił sobie na takim gwoździu stopę. Chociaż wtedy przegraliśmy z kłusownikami 10 do 0, to w ostatecznym rachunku to my jesteśmy górą.