Anthony Gonzales, lider zespołu M83, po ostatnim utworze nie zniknął, tylko najpierw słał "serca”, a potem biegał przed sceną i przybijał "piątki” stojącym w pierwszym rzędzie. Ta godzina przedtem to była miazga i najmocniejszy moment podczas Open'er 2012. Ale ciekawie było podczas większości koncertów, na których byłem.
To był też koncert ze łzami (czyli najfajniejszym stanem muzycznego uniesienia, w skali od ziewania przez podrygi nóżką i machanie łapami). Wiedziałem, że jak zagrają "My tears are becoming a sea” to się poryczę. No i zagrali. Ale uwaga, nie jestem jedynym świrem. Katarzyna Nosowska przyznała się podczas swojego występu (zresztą również bardzo dobrego), że płakała dzień wcześniej na Bon Iver. Piątka pani Katarzyno, ja też. Bo Bon Iver to drugi najlepszy koncert. Zespół Justina Vernona zagrał tak, że po wszystkim nie chciało mi się już słyszeć niczego innego tego wieczora.
Fajnie było też podczas koncertów Yeasayer, Bloc Party, Franza Ferdinanda czy The Kills. New Order było super, ale byłoby lepiej gdyby Bernard Sumner był lepiej słyszalny. W kilku utworach muzyka skutecznie zagłuszała jego wokal.
Kolegę urzekła Bjork. Mnie z kolei znudziła. Może liczyłem na to, że przy rodzaju muzyki ostatnio uprawianej przez wokalistkę, będzie trochę większe show. A było raczej sennie. Największą porażką byli jednak The Cardigans. Pod sceną pustawo. Nawet Szwedzi mieszkający w namiocie obok mnie, owszem coś tam nucili pod nosem, ale pod scenę nie poszli. Zostali na polu namiotowym.
Nie ocenię koncertu Penderecki/Greenwood, bo uciekłem daleko od sceny głównej już po pierwszym utworze. Ale to chyba też o czymś świadczy. To po prostu nie moja bajka.
Całkiem fajnie wypadli w Gdyni przedstawiciele Lublina. Miąższ, mimo że na ich koncert przyszło raptem z 50 osób, zebrał gromkie brawa. Ich kabaretowy występ (zwłaszcza finałowy utwór "Gówno i cebula”) rozbawił nawet barmanów polewających piwo do plastikowych kubków na stoiskach rozstawionych wokół Talents Stage. Więcej widzów przyszło na Crab Invasion. Ich występ również mógł się podobać.
Na koniec trzeba wspomnieć o tym, o czym w przekazach medialnych raczej nieczęsto wspominano. O potwornym smrodzie na polu namiotowym z wysychającego podczas kilku słonecznych godzin błota, w którym brodziło się po kostki. O 1,5 godzinnej kolejce do prysznica w strugach lodowatego deszczu. I o tym, że mimo wszystko, zupełnie mi to nie przeszkadzało. I za rok znowu pojadę na pole namiotowe. No dobra, jeśli żona się zgodzi, bo jej już tak bardzo na polu się nie podobało.