Ciężko ranną w wypadku 10-letnią dziewczynkę wożono przez trzy godziny od szpitala do szpitala, zanim trafiła do tego właściwego. Niestety, na ratunek było już za późno. Dziecko zmarło tuż po operacji
Do tragedii doszło w poniedziałek w miejscowości Zagłoba pod Opolem Lub.
Na miejsce wypadku przyjechała karetka pogotowia z Opola Lub. Ponieważ stan dziecka był bardzo ciężki i liczyła się każda minuta, lekarz próbował wezwać helikopter Lotniczego Pogotowia Ratunkowego z Radawca, jedyny obsługujący całe województwo. Na nieszczęście śmigłowiec poleciał akurat do Warszawy. Dziewczynkę zawieziono więc karetką do szpitala w Opolu. - Była w bardzo ciężkim stanie, z objawami uszkodzenia mózgu - mówi dr Wieńczysław Kosik, chirurg z miejscowego szpitala. - Ponieważ nie oddychała, zaintubowaliśmy ją. Unieruchomiliśmy złamania. I wysłaliśmy do szpitala w Puławach.
• Dlaczego do Puław, a nie Lublina mogącego udzielić najlepszej pomocy? - pytamy.
- Ponieważ Puławy to najbliższy ośrodek, o wyższym stopniu referencyjności od nas, który mógł ją zdiagnozować i leczyć - odparł lekarz.
Dziewczynka była w puławskim szpitalu pół godziny. Tego, jak ją tam ratowano, nie udało się nam ustalić. Lekarz, z którym wczoraj rozmawialiśmy, nie chciał nam udzielić informacji. W efekcie w Puławach też jej nie pomogli. Ponownie wezwano więc helikopter. Ten był już wolny, bo właśnie wracał ze stolicy. - Dziecko było w stanie krytycznym, z objawami krwotoku wewnętrznego - mówi Wojciech Abramowicz, lekarz LPR. - Z Puław wystartowaliśmy po 16.30.
Na izbę przyjęć Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Lublinie, jedynego ośrodka na Lubelszczyźnie leczącego najcięższe przypadki, dziewczynka dotarła około 17, w trzy godziny po wypadku.
- Miała uszkodzonych wiele narządów - mówi prof. Jerzy Osemlak, kierownik Kliniki Chirurgii i Traumatologii DSK. - Niestety, po operacji zmarła. Trudno mówić, by ktoś zawinił. Ale trzeba przyznać, że nasza medycyna ratunkowa nie jest doskonała. Czas transportu był za długi. A stopniowanie pomocy nie było dobrym rozwiązaniem.
Według profesora, przy tak ciężkim urazie trzeba transportować pacjenta do miejsca, gdzie mogą mu wszechstronnie pomóc. Rosną wtedy szanse na przeżycie. Mówi się o tzw. złotej godzinie, decydującej o uratowaniu. Tutaj liczyły się minuty.
Podobnie wypowiada się prof. Jerzy Karski, konsultant krajowy ds. medycyny ratunkowej, nazywając zaistniałą sytuację błędem technicznym. - Chora powinna być zawieziona z miejsca wypadku do Lublina, a nie wożona z oddziału na oddział - mówi. - A jeżeli helikoptera nie było, należało wezwać śmigłowiec z innego województwa. Z Warszawy doleciałby w 30 minut.
Policja z Opola Lubelskiego bada okoliczności wypadku. Nie wiadomo, czy będzie sprawdzana sprawa długiego transportu dziewczynki do szpitala w Lublinie.