Prokuratura zdecydowała, że nie będzie wysyłać policjantów do pilnowania Andrzeja R., który we wtorek wysadził się w swoim sklepie na Kalinowszczyźnie
– Nie ma potrzeby, żeby był pilnowany na szpitalnym oddziale – mówi Beata Syk-Jankowska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Lublinie.
Andrzej R. we wtorek rano odkręcił gaz i wysadził się w swoim sklepie "Pod Tarasem”. Dzień wcześniej w mieszkaniu przy ul. Kunickiego w Lublinie znaleziono zwłoki jego żony. Kobieta była uduszona. Jej mąż zniknął. Dla policji stał się głównym podejrzanym. Mundurowi przyjechali pod jego sklep w nocy z poniedziałku na wtorek.
– Nikogo nie było w środku, a na drzwiach były kłódki zamknięte z zewnątrz, więc odjechali – mówi Janusz Wójtowicz, rzecznik KWP w Lublinie.
Po raz kolejny policja pojawiła się przy pasażu handlowym przy ul. Kleeberga we wtorek rano. Andrzej R. był już w środku. Odkręcał właśnie butle z gazem. Po chwili budynek wyleciał w powietrze. Ranny został właściciel sklepu i dwóch policjantów, który stali najbliżej. Ich zeznania pozwolą wyjaśnić czy Andrzej R. celowo podpalił nagromadzony w pomieszczeniu gaz, czy też do eksplozji doprowadziła przypadkowa iskra.
– Nie można ich przesłuchać. Są pod działaniem silnych środków przeciwbólowych – informuje Syk-Jankowska.
Andrzej R. formalnie nie jest podejrzany jeszcze o żadne przestępstwo. Prokuratura może jednak wydać postanowienie o postawieniu mu zarzutów nawet gdy będzie nieprzytomny.
Andrzej R. i jego żona Małgorzata mieszkali w Lublinie dopiero od dwóch lat. Kamienice przy ul. Kunickiego i w Krasnymstawie odziedziczyli po bogatej ciotce.
– Część rodziny nie utrzymywała z nimi kontaktów, bo dostali cały majątek po ciotce – mówi jeden z ich krewnych. – Ale jak widać pieniądze im szczęścia nie dały.