Rozmowa z Krzysztofem Jakubowskim, prezesem Fundacji Wolności, Człowiekiem Roku 2017 według kapituły Dziennika Wschodniego.
• Skąd wziął się pomysł stworzenia Fundacji Wolności?
– Ten pomysł długo we mnie dojrzewał. W trakcie studiów działałem w samorządzie studenckim i organizacjach pozarządowych. Zawsze podobała mi się działalność społeczna. Z czasem nabrałem przekonania, że gdybym miał swoją organizację, miałbym większą możliwość działania, nie byłbym zależny od innych. Wpływ na stworzenie fundacji miały też moje doświadczenia z kampanii wyborczej. Pod koniec studiów, w 2010 roku kandydowałem do lubelskiej Rady Miasta. Wtedy utwierdziłem się w przekonaniu, że nie interesuje mnie udział w życiu politycznym. Zrozumiałem jednocześnie, że brakuje instytucji obywatelskich, które m.in. rozliczałyby i weryfikowały działania polityków, samorządowców i urzędników. Tak zrodził się pomysł, żeby powołać organizację pozarządową, która zajmowałaby się sprawami obywatelskimi.
• Zajmujecie się głównie uzyskiwaniem dostępu do informacji publicznej. Można powiedzieć, że przecieraliście szlaki w tym zakresie. Trudno było?
– Zaczynając działalność, dopiero się tego uczyłem. Cztery-pięć lat temu prawo dostępu do informacji publicznej nie było tak powszechne jak dzisiaj. Mieliśmy mało wiedzy i doświadczeń, to dopiero ewoluowało. Ale muszę przyznać, że z perspektywy paru lat nie widzę, aby wiele w tej kwestii się zmieniło. Zauważam za to, że orzecznictwo sądowe w niektórych sprawach powoduje, że pojawiają się pewne precedensy legitymizujące skrywanie i nieujawnianie licznych informacji. Chodzi np. o wypracowane przez sądy stwierdzenie o tzw. dokumentach wewnętrznych.
Wracając do działalności fundacji, cztery lata temu byliśmy kimś, kto testował prawo dostępu do informacji publicznej w Lublinie. Dziś jesteśmy kimś, kto pomaga innym osobom i uczy, jak korzystać z tego prawa.
• Co uważa pan za największy sukces Fundacji Wolności?
– Specyfika naszej działalności jest taka, że nie ma fajerwerków. Ale za sukces uważam to, że wypracowaliśmy sobie zaufanie mieszkańców Lublina. Często zwracają się do nas z prośbami o pomoc, zgłaszają nieprawidłowości i problemy. Nierzadko w takich spawach kontaktują się z nami także sami urzędnicy. Staram się często podkreślać, że nie walczymy z nimi, a współpracujemy. Ale w tej współpracy jest jeszcze wiele do zrobienia. Sukcesem można nazwać to, że udało nam się przekonać do publikacji rejestrów umów prezydenta miasta, marszałka województwa, a ostatnio także wojewodę. To pokazuje, że mamy jakąś siłę przebicia i potrafimy siłą argumentów przekonać do naszych racji.
• Mówi pan o współpracy z urzędnikami. Ale zdarza się wam słyszeć „nie”, kiedy zwracacie się o dostęp do informacji publicznej.
– Takie rzeczy zdarzają się często. Co roku mamy kilkanaście spraw sądowych dotyczących odmowy dostępu do informacji publicznej. Tak było w przypadku Bogdanki i PGE Dystrybucji, które nie ujawniły wysokości zarobków i nagród dla ich władz. Choć sąd administracyjny przyznał nam rację, to spółki złożyły odwołania od wyroków. Odmawiały nam także np. spółki miejskie z Lublina. W tym zakresie mamy jeszcze sporo pracy, bo już od kilku lat staramy się żeby udostępniały swoje sprawozdania finansowe.
• Czy jest coś jeszcze, co do tej pory wam się nie udało?
– Wskazałbym tu kwestię angażowania większej grupy ludzi do naszych działań. Mamy grono wolontariuszy, ale być może powinniśmy popracować nad tym, żeby zachęcać do aktywności więcej osób.
• Zdarza wam się także przegrywać w sądzie…
– W głowie utkwiła mi szczególnie jedna sprawa. W ubiegłym roku, gdy wnioskowaliśmy o udostępnienie wyciągów bankowych z służbowych kart urzędników z Urzędu Miasta, spotkaliśmy się z odmową, choć wcześniej przez dwa lata takie informacje otrzymywaliśmy. Złożyliśmy skargę, ale sąd przyznał rację ratuszowi twierdząc, ze wyciąg bankowy jest prywatnym dokumentem banku i nie może być udostępniony. To był werdykt dla nas niezrozumiały, ale musieliśmy się z tym pogodzić.
• Kiedy fundacja zaczynała działalność, spotykał się pan z zarzutami, że zbiera kapitał polityczny, bo chce startować w wyborach. Coś się pod tym względem zmieniło?
– Przed wyborami samorządowymi dochodziły mnie słuchy, że mam kandydować a to z jednej partii, a to z drugiej, a potem pojawiła się jeszcze trzecia opcja. Teraz też docierają do mnie takie komentarze. Wynika to z nierozumienia tego, czym jest Fundacja Wolności albo z próby oczernienia naszego wizerunku. Moim zdaniem to, że jesteśmy w ten sposób atakowani z różnych stron sceny politycznej, świadczy właśnie o naszej niezależności.
Ostatnio zarzucano nam, że jesteśmy „fundacją ratuszową”. Tych, którzy tak twierdzą, odsyłam na naszą stronę internetową, gdzie zamieszczamy informacje o otrzymywanych przez nas dotacjach i publikujemy wykaz zawieranych przez nas umów. Pod tym względem nie tylko wymagamy od innych, ale też sami staramy się zachowywać przejrzystość.
Do anonimowych komentarzy na temat mojego promowania się ciężko mi jest się odnosić. Ale nie mam aspiracji politycznych. Gdybym miał gdzieś kandydować, to kto zająłby moje miejsce? Według mnie ważniejsze jest np. monitorowanie aktywności radnych i prezydenta, niż samo bycie radnym. Do pełnienia tej funkcji chętnych jest wielu, ale do ich weryfikowania i obiektywnego rozliczania już nie. A to jest bardzo potrzebne.